Plan na Kalifornię był prosty. Narodowy Park Yosemite, Park Narodowy Sekwoi, Joshua Tree Park, Dolina Śmierci i przejazd słynną “kalifornijską 1”. Finalnie z wszystkich miejsc, które chcieliśmy zobaczyć, udało nam się odwiedzić tylko… dwa i to nawet niecałe. Jeszcze przed wylotem do Stanów Zjednoczonych usłyszeliśmy o huraganie Hilary, który przeszedł przez Dolinę Śmierci, niszcząc niemalże całą jej infrastrukturę. Park zupełnie zamknięto do odwołania. Później, już na miejscu w Los Angeles, dowiedzieliśmy się, że “kalifornijska 1” też jest zamknięta. Potężne osuwiska skał, spowodowały zniszczenie nawierzchni i naruszenie konstrukcji drogi. Autostradę częściowo zamknięto do 2025 roku. A kiedy mieliśmy już ruszać w stronę Parku Sekwoi i Yosemite, na północy Kalifornii pojawił się pierwszy śnieg. Nieco zrezygnowani, postanowiliśmy zostać na południu, gdzie wciąż otulało nas ciepłem jesienne słońce.

Joshua Tree Park – oko w oko z pustynią
Joshua Tree Park mieliśmy w głowie już od dawna. Tak naprawdę odkąd zobaczyliśmy za pierwszym razem rozłożyste drzewa Jozuego, rosnące pojedynczo na pustyni Mojave przy drodze do Los Angeles dwa lata temu, wiedzieliśmy, że musimy tutaj wrócić. Wtedy nie mieliśmy za dużo czasu, spieszyliśmy się na samolot do Polski. W tym roku, kiedy wróciliśmy po dłuższej do Stanów Zjednoczonych, Johsua Tree Park był naszą pierwszą myślą. I jak pomyśleliśmy – tak zrobiliśmy. A dużo więcej naszych wspomnień i całkiem sporą garść praktycznych informacji, znajdziecie pod tym linkiem.


Death Valley – najgorętsze miejsce w USA
Wcześniej pisaliśmy o szkodach, jakie spowodowało przejście przez Stany Zjednoczone huraganu Hilary. Dolina Śmierci była przez bardzo długi okres zamknięta i w zasadzie już pogodziliśmy się z myślą, że tym razem nie uda nam się zobaczyć Death Valley. Aż tu nagle, przeczytaliśmy w internecie, że zostały otwarte pierwsze trasy! Co prawda, był to tylko niewielki fragment całej Doliny Śmierci, ale to wystarczyło by pobudzić naszą wyobraźnię. W końcu Dolina Śmierci to największy park narodowy w Stanach Zjednoczonych (nie licząc Alaski), największa depresja, najgorętsze miejsce na świecie i najsuchsze miejsce na całym kontynencie północnoamerykańskim. A my do tego wszystkiego, dodamy jeszcze – nasze największe zaskoczenie!
Kiedy czytaliśmy o Death Valley, malowały nam się przed oczami pustynne stepy, które ożywia tylko wiatr, unoszący tumany kurzu nad porozrzucanymi skałami i uschniętymi krzakami. Tymczasem, Dolina Śmierci przywitała nas niczym niezmąconą taflą jeziora Badwater Basin, a pożegnała morzem złotych kwiatów, porastających równiny Panamint Spring. Ten unikatowy krajobraz, który dane nam było zobaczyć, ukształtował ten sam huragan Hilary. Przyniósł ze sobą nie tylko zniszczenie, ale też życiodajną wodę, dzięki której rozkwitło nowe życie.


Więcej wspomnień i zdjęć z Death Valley, znajdziecie pod tym linkiem. Dolina Śmierci była ostatnim z naszych zaplanowanych punktów, które mieliśmy na mapie Kalifornii, reszta jest już dziełem przypadku.
Historie pewnych zbiegów okoliczności
– Dzień dobry! – głośne powitanie wyrwało nas z zadumy. Akurat staliśmy na czerwonym świetle, gdzieś pomiędzy Las Vegas i Los Angeles. Jechaliśmy na jednym motocyklu, mój Piglet czekał na jakąś brakującą część w warsztacie u Rayana, a my nie chcieliśmy tracić czasu na siedzenie, więc wybraliśmy się na wycieczkę do Las Vegas. Gdyby Basiorek nie miał polskiej rejestracji, to pewnie nie zwrócilibyśmy w ogóle na siebie uwagi. Dzień dobry! – odkrzyknęliśmy i zaczęła się standardowa rozmowa, co tutaj robimy, gdzie jedziemy. Nie trwała długo, światło zmieniło się zaraz na zielone i każde z nas ruszyło w swoją stronę. Było nam miło, później jeszcze chwilkę rozmawialiśmy między sobą, że Polacy w Stanach Zjednoczonych są bardzo serdeczni i życzliwi, ale szybko zapomnieliśmy o całej sytuacji, a nasze głowy zajęły inne myśli.

Dwa dni później z samego rana, na WhatsUpie, dostaliśmy wiadomość z nieznanego numeru o mniej więcej takiej treści: “Cześć z tej strony Zbyszek – poznaliśmy się na skrzyżowaniu. Zapraszam Was do siebie, do mojego domu w Escondido. Moja żona Jola ugotowała dla Was zupę jarzynową. Czekamy!” Zanim połączyliśmy miłą pogawędkę z Panem z samochodu z wiadomością, którą właśnie przeczytaliśmy, minęła chwila. Ktoś o nas pamiętał i zadał sobie tyle trudu, żeby znaleźć nasz numer w internecie! – Niesamowite! Ale, gdzie u licha jest Escondido? – zastanawialiśmy się, wciąż nie mogąc uwierzyć. I to jeszcze z jakim wyczuciem czasu! – akurat byliśmy niemalże już spakowani i gotowi do dalszej drogi. Znaleźliśmy na mapie Escondido i co się okazało? No jest po drodze do Anza Borego, gdzie chcieliśmy się pokręcić przez kilka dni, zanim opuścimy Stany Zjednoczone. Chociaż początkowo jeszcze trochę się ociągaliśmy, tęskno nam już trochę było za naszym namiotem, pustynią, wieczornym ogniskiem, ale uznaliśmy, że los postawił nam Zbyszka na naszej drodze nie bez powodu i musimy go odwiedzić. Chociaż na jedno południe.
Trochę czasu nam jeszcze zeszło na pożegnania z Rayanem i chłopakami z warsztatu – to miała być nasza ostatnia wizyta u nich w tym roku. Z Los Angeles mieliśmy jechać już powoli w stronę granicy z Meksykiem, tak, żeby święta Bożego Narodzenia spędzić gdzieś na plaży. Pomachaliśmy ostatni raz i ruszyliśmy w kierunku autostrady numer 15, która prowadziła bezpośrednio do Escondido.


I tutaj wydarzyło się coś, czego się nie spodziewaliśmy. Było okropnie gorąco, korek na drodze masakryczny, każdy na każdego trąbił, nawet my – na motocyklach – nie byliśmy się wstanie przeciskać pomiędzy samochodami i grzecznie staliśmy. Kątem oka spojrzałam na kokpit motocykla i mój wzrok przyciągnęła, świecąca na czerwono ikonka temperatury silnika. Wpadłam w lekką panikę, bo ze mnie był wciąż motocyklowy świeżak. Dobrze, że przede mną jechał Szymek i mnie uspokoił, bo ja w myślach już widziałam eksplodujące motocykle. Zjechaliśmy na lewe pobocze, na prawe nie byliśmy w stanie się przebić, było oddalone o cztery pasy i pełne stojących samochodów, których kierowcy zupełnie z nami nie chcieli współpracować.
I historia pewnego “wypadku”
Przyczynę problemu zdiagnozowaliśmy dość szybko – zębatki plastikowego wiatraka, chłodzącego silnik, zupełnie zostały zniszczone przez silniczek wiatraka. Nie szło tego ani skleić, ani naprawić. No pech. Szymek rozmawiał z Rayanem, żeby poszukał pasującego do Pigletka wiatraka i po nas przyjechał, bo raczej do Escondido tego wieczora nie dojedziemy. Ja, w tym czasie siedziałam na krawężniku, starając się schować w cieniu stojącego obok Prosiaczka. Kiedy Szymek skończył, usłyszeliśmy w oddali syrenę wozu strażackiego. – Pewnie była jakaś stłuczka i stąd taki korek – pomyślałam. I mieliśmy już zacząć skręcać motocykl i zakładać sakwy, kiedy wóz straży pożarnej zatrzymał się koło nas, a z niego wybiegli strażacy. No nie jestem w stanie nawet opisać teraz naszego zdziwienia, kiedy dopytywali się nas, czy wszystko z nami w porządku. Chwilkę później, wszystko stało się jasne. Okazało się, że jakiś kierowca, który prawdopodobnie nas mijał, zadzwonił pod numer alarmowy, zgłaszając wypadek dwóch motocyklistów, z których jeden leżał na drodze… Tym leżącym, domyślam się, że najpewniej byłam ja – siedząca na krawężniku. Strażacy widząc, że to faktycznie nie był żaden wypadek, odwołali resztę służb ratunkowych. Później zablokowali całą autostradę, stawiając wóz strażacki w poprzek drogi i pomogli nam przepchać motocykl na drugą stronę pobocza, gdzie bylibyśmy bardziej bezpieczni. Jeszcze kilka razy dopytywali się, czy nie mają z nami poczekać na lawetę, ale w końcu uspokojeni, że zaraz ktoś po nas przyjedzie, odjechali.

No i tak mogłaby się skończyć ta historia, ale po strażakach, przyjechała do nas jeszcze policja, która podobnie jak wcześniej strażacy, dopytywała się kilkakrotnie, czy nie chcemy, żeby z nami poczekali. Po policji przyjechała jeszcze laweta, chłopaki zaproponowali nam, że odholują nas chociaż do zjazdu z autostrady, ale zapewniliśmy ich, że zaraz nasz znajomy tutaj będzie. Odjechali, nasz znajomy przyjechał, a my znów wylądowaliśmy w warsztacie u Rayana.
Escondido, La Jolla i San Diego
Siedząc w cieplutkim jacuzzi, opowiadaliśmy Zbyszkowi i Joli historię długiej drogi do nich, bo w końcu, pod dwóch dniach spędzonych u Raynana, udało nam się dojechać do Escondido. Niestety na zupę jarzynową już się nie załapaliśmy, ale Jola przygotowała nam za to pyszne krewetki z makaronem. Dawno takich luksusów nie zaznaliśmy – ktoś dla nas przygotował posiłek, dostaliśmy sypialnię z wielkim łóżkiem, a teraz wygrzewaliśmy się w cieplutkim jacuzzi z panoramą na całe miasto. Dom Zbyszka i Joli był naprawdę przepiękny i jeszcze piękniej położony, a jego właściciele – no cóż – ludzie o wielkich i serdecznych sercach. Spędziliśmy cudownie wieczór, a pod namową gospodarzy – zostaliśmy jeszcze jeden dzień, bo nie mogliśmy wyjechać bez zobaczenia La Jolla i San Diego. Szczerze mówiąc, to wcale nie mieliśmy ochoty znów wjeżdżać do dużego miasta, ale Jola tak przekonująco opowiadała o San Diego, że w końcu jej ulegliśmy i następnego dnia z samego rana, wyruszyliśmy na krótką przejażdżkę po okolicy.


A jak San Diego? – zapytacie. San Diego faktycznie nie należało do typowych amerykańskich miast, pełnych pędzących gdzieś ludzi, hałasu klaksonów samochodów i kolorowych neonów. Co prawda do tej pory w niewielu z nich byliśmy, ale porównując do Los Angeles, znaleźliśmy tutaj przestrzeń i zieleń drzew, łączącą się z architekturą w spójną całość. Znaleźliśmy tutaj odrobinę wytchnienia, co jest niespotykane w wielkich, amerykańskich aglomeracjach. Cieszyliśmy się, że daliśmy się namówić Zbyszkowi i Joli na pozostanie u nich jeszcze jeden dzień i na tą wycieczkę. Chociaż, pomimo całego piękna miasta, to nasze serca najbardziej uradował widok plaż i wysokich klifów, ciągnących się wzdłuż wybrzeża. Znów poczuliśmy się jak na Islandii, gdzie wody oceanu kształtują surowe oblicza skał, gdzie wiatr niesie sól, gdzie wrzask mew jest głośniejszy od myśli. Żałowaliśmy, że nie możemy tutaj zostać na zachód słońca, pozostał nam jedynie spacer brzegiem, gdzie wśród zatoczek i skalnych półek i występów, mieliśmy szansę podziwiać foki, lwy morskie, kormorany, pelikany i mewy. I tak minęło nam popołudnie, a my musieliśmy się zbierać, żeby przed zmrokiem wrócić do Escondido. Do Zbyszka i Joli, a następnego dnia znów czekała na nas droga.

Anza Borrego i Aqua Caliente
Anza Borrego, do której w końcu udało nam się dojechać, jest częścią pustyni Sonora, której inną część mieliśmy już okazję zobaczyć, podróżując przez Joshua Tree Park. Jednak Anza Borrego w niczym nie przypomina Joshua Tree Park. Próżno tutaj szukać drzew Jozuego, a roślinność wygląda na bardziej ubogą i suchszą. Na horyzoncie nie widać też żadnych formacji skalnych, wszędzie dokoła tylko suche równiny, aż po góry otaczające pustynię. Wydawać by się mogło, że niewiele się tutaj dzieje. A jednak! Kiedy tylko słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, niebo przybrało niesamowity odcień różu i delikatnego fioletu. Siedzieliśmy przy swoim namiocie zauroczeni, wsłuchani w ciszę, którą zakłócały tylko przebiegające w naszej okolicy kojoty, nawołujące się wzajemnie. Czasami ich szczekanie przybierało na mocy i wiedzieliśmy, że są blisko nas, ale nigdy ich nie zobaczyliśmy. Były jak duchy pustyni, które obserwowały nas z oddali.





Nasze poranki na pustyniach zawsze wyglądają podobnie. Najpierw, zanim słońce wstanie na dobre i zaleje ziemię bezlitosnym gorącem, słychać cichą symfonię natury. Coś tam drapie, coś szeleści, coś tam szczeka w oddali. Później wszystko milknie, a my wiemy, że to czas, żeby wygrzebać się na namiotu, zanim zrobi się w nim niemiłosiernie gorąco. Na pustyni życie dzieje się nocą, tylko my wstajemy po wschodzie, jemy śniadanie, później wbijamy się w motocyklowe ciuchy, odpalamy motocykle i jedziemy w trzydziestostopniowym upale, grzejąc się w pełnym słońcu. Czasami tylko wiatr przyniesie chłodniejsze powietrze. A jednak wciąż wracamy w takie miejsca, jak Anza Borrego. Ktoś by powiedział, po co się męczyć – można przecież wybrać inne trasy, bardziej komfortowe, ale dla nas w pustyni jest jakaś magia i przyciąganie. Jakaś satysfakcja, kiedy po całym dniu ściągamy buty, stawiamy stopy w zimnym piasku, rozpalamy ognisko, a nocą podziwiamy skrzące się milionami gwiazd niebo. To był jeden z ostatnich takich campingów podczas tej podróży. Cieszyliśmy się na myśl o nowych przygodach, przed nami znów był Meksyk i cała trasa do Panamy. Z drugiej strony przeciągaliśmy ten poranek, bo wiedzieliśmy, że takiej swobody jak w USA już długo nie będziemy mieli.
Zanim jednak na dobre opuściliśmy Anza Borrego, mieliśmy jeszcze jeden punkt do zobaczenia. Metalowe rzeźby autorstwa meksykańskiego artysty – Ricardo Breceda. Wyrastające z ziemi ogromne, stalowe konstrukcje, wyglądają niesamowicie. Niemalże, jakby były żywcem wyjęte z jakiegoś postapokaliptycznego filmu. Przerdzewiałe, niechlujnie pospawane, zrobione ze złomu, idealnie komponują się z pustynnym krajobrazem okolicy. Ja szczerze mówiąc, miałam jeszcze nadzieję, że uda nam się zobaczyć gdzieś po drodze żyjące na terenie parku muflony, które zresztą widnieją w logo parku, ale pomimo, że rozglądałam się za nimi od wczoraj, to żadnego nie udało mi się wypatrzyć. Wyjechaliśmy więc z parku i pomknęliśmy w stronę Aqua Caliente.



Już sama droga do Aqua Caliente była przyjemnością. Czarna wstęga, świetnej jakości asfaltu, wiła się delikatnie pomiędzy pagórkami. Pojawiło się więcej roślinności niż na samej pustyni Anza Borrego, krajobraz był nieco bardziej zróżnicowany. Słońce otulało nas ciepłymi promieniami, a my cieszyliśmy się niemalże pustą drogą – byliśmy tylko my i otaczająca nas przyroda. Dzień idealny, którego ukoronowaniem był camping przy gorących źródłach – Aqua Caliente, w których zmyliśmy z siebie znój całego dnia podróży.
W stronę Meksyku!
Noc w Aqua Caliente była naszą ostatnią w Kalifornii i w Stanach Zjednoczonych. Z samego rana, nawet jeszcze przed śniadaniem, ruszyliśmy w stronę granicy z Meksykiem w Mexicali. Zatęskniliśmy już za dobrym, meksykańskim jedzeniem, za słońcem, plażami i palmami. Z uśmiechem pożegnaliśmy się ze Stanami Zjednoczonymi i rozpoczęliśmy następny etap naszej podróży przez obydwie Ameryki.






