Plan na Kalifornię był prosty. Narodowy Park Yosemite, Park Narodowy Sekwoi, Joshua Tree Park, Dolina Śmierci i przejazd słynną kalifornijską 1. Finalnie z wszystkich miejsc, które chcieliśmy zobaczyć, udało nam się odwiedzić tylko… dwa i to nawet niecałe. Jeszcze przed wylotem do Stanów Zjednoczonych słyszeliśmy o huraganie Hilary, który przeszedł przez Dolinę Śmierci, niszcząc niemalże całą jej infrastrukturę. Park zupełnie zamknięto do odwołania. Później, już na miejscu w Los Angeles, dowiedzieliśmy się od naszego mechanika, że kalifornijska jedynka też jest zamknięta. Potężne osuwiska skał, spowodowały zniszczenie nawierzchni i naruszenie konstrukcji drogi. Autostradę częściowo zamknięto do 2025 roku. A kiedy mieliśmy już ruszać w stronę Parku Sekwoi i Yosemite, na północy Kalifornii pojawił się już pierwszy śnieg. My już na południu zaczęliśmy marznąć w nocy, więc zdroworozsądkowo zrezygnowaliśmy z pomysłu jechania bardziej na północ. Te wszystkie zbiegi okoliczności, wydarzenia, na które nie mieliśmy żadnego wpływu – sprawiły, że z naszego pierwotnego planu niewiele pozostało. Można by powiedzieć, że my zaplanowaliśmy sobie swoje, a los i tak poprowadził nas swoimi ścieżkami.
I żeby nie było, że żałujemy, czy marudzimy. O nie, nie. Bo, pomimo, że nie zobaczyliśmy wszystkiego, co chcielibyśmy zobaczyć, to w zamian za to, poznaliśmy całą masę wspaniałych ludzi i odwiedziliśmy dzięki nim miejsca, których pewnie byśmy nie odwiedzili. Wyjeżdżając z Kalifornii, i później ze Stanów Zjednoczonych, nie było w nas już nawet odrobinki uczucia rozczarowania, tylko wdzięczność i zadowolenie, bo – bądź co bądź – spędziliśmy tutaj cudowne 3 miesiące. Poniżej znajdziecie kawałek naszej motocyklowej podróży przez USA – tym razem są to luźne zapiski z Kalifornii i miejsca, którymi chcielibyśmy się podzielić.
Joshua Tree Park – oko w oko z pustynią
Joshua Tree Park mieliśmy w głowie już od dawna. Tak naprawdę odkąd zobaczyliśmy za pierwszym razem rozłożyste drzewa Jozuego, rosnące pojedynczo na pustyni Mojave przy drodze do Los Angeles dwa lata temu, wiedzieliśmy, że musimy tutaj wrócić. Wtedy nie mieliśmy za dużo czasu, spieszyliśmy się na samolot. W tym roku, kiedy wróciliśmy do Stanów Zjednoczonych po dłuższej przerwie, Johsua Tree Park był naszą pierwszą myślą. I jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy, a trochę więcej naszych wspomnień i całkiem sporą garść praktycznych informacji, znajdziecie pod tym linkiem, bo o Joshua Tree Park już pisaliśmy wcześniej. To był nasz pierwszy park narodowy w Stanach Zjednoczonych.
Death Valley – najgorętsze miejsce w USA
Wcześniej pisaliśmy o szkodach, jakie spowodowało przejście przez Stany Zjednoczone huraganu Hilary. Dolina Śmierci była przez bardzo długi okres zamknięta i w zasadzie już pogodziliśmy się z myślą, że w tym roku nie uda nam się zobaczyć Death Valley, aż tu nagle, kiedy byliśmy w Los Angeles, czytamy w internecie, że zostały otwarte pierwsze trasy! Co prawda, był to tylko niewielki fragment całej Doliny Śmierci, ale długo się nie zastanawialiśmy – musimy tam pojechać. Bo w końcu Dolina Śmierci to największy park narodowy w Stanach Zjednoczonych (nie licząc Alaski), największa depresja, najgorętsze miejsce na świecie, najsuchsze miejsce na całym kontynencie północnoamerykańskim i my do tych wszystkich naj, dopisalibyśmy jeszcze – miejsce, które najbardziej nas zaskoczyło. Bo kiedy czytaliśmy o Death Valley, malowały nam się przed oczami pustynne stepy, które ożywia tylko wiatr, unoszący tumany kurzu nad porozrzucanymi skałami i uschniętymi krzakami. Tymczasem, Dolina Śmierci przywitała nas spokojną niczym lustro, taflą jeziora, po której ludzie pływali, i to jeszcze kajakami, i pożegnała tysiącami malutkich, żółtych kwiatków, porastających równiny w okolicy Panamint Springs. Ten unikatowy krajobraz, który dane nam było oglądać, ukształtował huragan Hilary, niosąc ze sobą nie tylko zniszczenie, ale też życiodajną wodę. Uświadamiając nam, jak niewiele potrzeba naturze, żeby znów obudzić życie w nawet tak niesprzyjającym do życia miejscu, jakim jest Dolina Śmierci.
Więcej o Death Valley znajdziecie pod tym linkiem, bo już na ten temat pisaliśmy. I tak naprawdę, Dolina Śmierci była ostatnim z naszych punktów, które mieliśmy na mapie Kalifornii, i które udało nam się je odwiedzić. A co z resztą? Za resztę odpowiadają już zbiegi okoliczności.
Historie pewnych zbiegów okoliczności
– Dzień dobry! – głośne powitanie wyrwało nas z zadumy, bo akurat staliśmy na czerwonym świetle, gdzieś pomiędzy Las Vegas i Los Angeles. Jechaliśmy na jednym motocyklu, mój Piglet czekał na jakąś brakującą część w warsztacie u Rayana, a my nie chcieliśmy tracić czasu na siedzenie, więc wybraliśmy się na wycieczkę do Las Vegas. Pewnie, gdyby Basiorek nie miał polskiej rejestracji, to nie zwrócilibyśmy w ogóle na siebie uwagi. Ot dwoje motocyklistów – nic nadzwyczajnego. – Dzień dobry! – odkrzyknęliśmy i zaczęła się standardowa rozmowa, co tutaj robimy, gdzie jedziemy. Nie trwała długo, bo światło zmieniło się zaraz na zielone i każde z nas ruszyło w swoją stronę. Było nam miło, później jeszcze chwilkę rozmawialiśmy między sobą, że Polacy w Stanach Zjednoczonych są bardzo serdeczni i życzliwi, ale szybko zapomnieliśmy o całej sytuacji, bo nasze głowy zajęły inne myśli.
Dwa dni później z samego rana, na WhatsUpie, dostałam wiadomość z nieznanego numeru o mniej więcej takiej treści: “Cześć z tej strony Zbyszek – poznaliśmy się na skrzyżowaniu. Zapraszam Was do siebie, do mojego domu w Escondido. Moja żona Jola ugotowała dla Was zupę jarzynową. Czekamy!” Zanim połączyłam miłą pogawędkę z Panem z samochodu, z wiadomością, którą właśnie przeczytałam minęła chwila. Ktoś o nas pamiętał i zadał sobie tyle trudu, żeby znaleźć nasz numer w internecie! – Niesamowite! Ale, gdzie u licha jest jakieś Escondido! – myślałam, wciąż nie mogąc uwierzyć w wiadomość, którą przecież miałam przed nosem. – I to jeszcze z jakim wyczuciem czasu! – myślałam dalej, bo akurat byliśmy niemalże już spakowani i gotowi do dalszej drogi. Sprawdziliśmy, gdzie jest Escondido i co się okazało? No jest po drodze do Anza Borego, naszego następnego miejsca, do którego mieliśmy jechać. Chociaż początkowo jeszcze trochę się ociągaliśmy, bo tęskniliśmy już trochę za naszym namiotem, pustynią, wieczornym ogniskiem, ale uznaliśmy, że los postawił nam Zbyszka na naszej drodze nie bez przyczyny i musimy go odwiedzić. Chociaż na jedno południe.
Trochę czasu zeszło na pożegnania z Rayanem, jego rodziną, chłopakami z warsztatu, to miała być nasza ostatnia wizyta u nich w tym roku. Od Rayana mieliśmy jechać już powoli w stronę granicy z Meksykiem, tak, żeby święta Bożego Narodzenia spędzić gdzieś na plaży. Pomachaliśmy ostatni raz i ruszyliśmy w kierunku autostrady numer 15, którą mieliśmy dojechać aż do Escondido.
I tutaj wydarzyło się coś, czego nie się w ogóle nie spodziewaliśmy. Było okropnie gorąco, korek na drodze masakryczny, każdy na każdego trąbił, nawet my – na motocyklach – nie byliśmy się wstanie przeciskać pomiędzy samochodami i grzecznie staliśmy. Spojrzałam mimochodem na kokpit motocykla i ku mojemu zdziwieniu, wskaźnik temperatury oleju znajdował się na czerwonym polu. Nigdy wcześniej nie miałam problemów z chłodzeniem silnika, nawet stojąc w upałach, gdzieś w miastach. Do tego, jako świeży motocyklista, nie miałam jeszcze nawyku kontrolowania temperatury silnika na bieżąco i nie wiedziałam, od jak dawna już tak jadę. Nie wiedziałam, co się mogło zadziać, ja już w głowie widziałam, jak silnik gotuje się i wybucha (tak dobrze czytacie – wybucha) i w panice, niewiele myśląc, zjechałam na lewe pobocze.
I tego jak prawie mieliśmy wypadek
Przyczynę problemu zdiagnozowaliśmy dość szybko – zębatki plastikowego wiatraka, chłodzącego silnik, zupełnie zostały zniszczone przez silniczek wiatraka, który wciąż się kręcił, ale same łopatki wiatraka już nie. Nie szło tego ani skleić, ani naprawić. No pech. Szymek rozmawiał z Rayanem, żeby poszukał pasującego do Pigletka wiatraka i po nas przyjechał, bo raczej do Escondido tego wieczora nie dojedziemy. Ja, w tym czasie, usiadłam na ziemi, opierając się plecami o metalową poręcz i chowając się w cieniu, rzucanym przez stojącego obok Prosiaczka. Kiedy Szymek skończył, usłyszeliśmy w oddali syrenę wozu strażackiego. – Pewnie była jakaś stłuczka i stąd taki korek – pomyślałam. I mieliśmy już zacząć skręcać motocykl i zakładać torby z powrotem, kiedy wóz straży pożarnej zatrzymał się koło nas, a z niego wybiegli strażacy. No nie jestem w stanie nawet opisać teraz naszego zdziwienia, kiedy dopytywali się nas, czy wszystko z nami w porządku. Chwilkę później, wszystko stało się jasne. Okazało się, że jakiś kierowca, który prawdopodobnie nas mijał, zadzwonił pod numer alarmowy, zgłaszając wypadek dwóch motocyklistów, z których jeden leżał na drodze… Tym leżącym, domyślam się, że najpewniej byłam ja – opierająca się wcześniej o barierkę pobocza. Strażacy, widząc, że to faktycznie nie był żaden wypadek, odwołali resztę służb ratunkowych. Później, zablokowali całą autostradę, stawiając wóz strażacki w poprzek drogi i pomogli nam przepchać motocykl na drugą stronę pobocza, gdzie bylibyśmy bardziej bezpieczni. Jeszcze kilka razy dopytywali się, czy nie mają z nami poczekać na lawetę, ale w końcu uspokojeni, że zaraz ktoś po nas przyjedzie, odjechali.
No i tak mogłaby się skończyć ta historia, ale po strażakach, przyjechała do nas jeszcze policja, która podobnie, jak wcześniej strażacy, dopytywała się kilkakrotnie, czy nie chcemy, żeby z nami poczekali. Po policji przyjechała jeszcze laweta, chłopaki zaproponowali nam, że odholują nas chociaż do zjazdu z autostrady, ale zapewniliśmy ich, że zaraz nasz znajomy tutaj będzie. No i przyjechał. A my znów wylądowaliśmy na warsztacie u Rayana.
Escondido, La Jolla i San Diego
Siedząc w cieplutkim jacuzzi, opowiadaliśmy Zbyszkowi i Joli historię drogi do nich, bo w końcu, pod dwóch dniach spędzonych u Raynana na szukaniu pasującego wiatraka, udało nam się dojechać do Escondido. Niestety na zupę jarzynową już się nie załapaliśmy, ale Jola przygotowała nam za to pyszne krewetki z makaronem. Dawno takich luksusów nie zaznaliśmy – ktoś dla nas przygotował posiłek, dostaliśmy sypialnię z wielkim łóżkiem, a teraz wygrzewaliśmy się w cieplutkim jacuzzi z panoramą na całe miasto. Dom Zbyszka i Joli był naprawdę przepiękny i jeszcze piękniej położony, a jego właściciele – no cóż – ludzie o wielkich sercach. Spędziliśmy cudownie wieczór, a pod namową gospodarzy – zostaliśmy jeszcze jeden dzień, bo nie mogliśmy wyjechać bez zobaczenia La Jolla i San Diego. Szczerze mówiąc, to wcale nie mieliśmy ochoty znów wjeżdżać do dużego miasta, ale Jola tak przekonywująco mówiła o San Diego, że w końcu jej ulegliśmy i następnego dnia z samego rana, wyruszyliśmy na krótką przejażdżkę po okolicy.
A jak San Diego? – zapytacie. San Diego faktycznie nie należało do typowych miast amerykańskich. Co prawda do tej pory w niewielu z nich byliśmy, ale porównując do Los Angeles, wydawało nam się dużo bardziej spokojne i zielone. Cieszyliśmy się, że daliśmy się namówić Zbyszkowi i Joli na zostanie jeszcze jeden dzień, chociaż to nie San Diego, skradło nasze serce. Jeśli dzisiaj myślimy o tamtym dniu, to kojarzy nam się tylko z setkami lwów morskich, wylegujących się w ciepłym słońcu na plażach wzdłuż klifów La Jolla. To było niesamowite doświadczenie.
Anza Borrego i Aqua Caliente
Anza Borrego, do której w końcu udało nam się dojechać, jest częścią pustyni Sonora, której inną część mieliśmy już okazję zobaczyć, podróżując przez Joshua Tree Park, jednak w niczym nie przypomina Joshua Tree Park. Próżno tutaj szukać drzew Jozuego, a roślinność wygląda na bardziej ubogą i suchszą. Na horyzoncie nie widać też żadnych formacji skalnych, wszędzie dokoła tylko suche równiny, aż po góry otaczające pustynię. Wydawać by się mogło, że niewiele się tutaj dzieje. A jednak! Kiedy tylko słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, niebo przybrało niesamowity odcień różu i delikatnego fioletu. Siedzieliśmy przy swoim namiocie zauroczeni, wsłuchani w ciszę, którą zakłócały tylko przebiegające w naszej okolicy kojoty, nawołujące się wzajemnie. Czasami ich szczekanie przybierało na mocy i wiedzieliśmy, że są blisko nas, ale nigdy ich nie zobaczyliśmy. Były jak duchy pustyni, które obserwowały nas z oddali.
Z kwestii formalnych – wstęp do parku jest płatny, bo niestety karta America The Beautiful w nim nie obowiązuje, i wynosi 10$ za każdy pojazd. Dodatkowo, jeśli chcemy skorzystać z campingów, musimy zapłacić extra 15$ za miejsce (lub 25$ jeśli potrzebujemy przyłącza dla naszego campera). Na terenie Anza Borrego można też campingować na dziko, terenów dookoła jest naprawdę bardzo dużo. My akurat przyjechaliśmy za późno i nie chcieliśmy już szukać spotów po nocy. Zwłaszcza, że większość z nich jest oddalona od głównych dróg, a dojazd, z względu na kondycję dróg, może być nieco wymagający.
Następnego z samego rana spakowaliśmy nasze graty i ruszyliśmy dalej. Zanim jednak na dobre opuściliśmy Anza Borrego, mieliśmy jeszcze jeden punkt do zobaczenia. Metalowe rzeźby autorstwa meksykańskiego artysty – Ricardo Breceda. Te wyrastające z ziemi ogromne, metalowe konstrukcje, wyglądają niesamowicie. Niemalże, jakby były żywcem wyjęte z jakiegoś postapokaliptycznego filmu. Przerdzewiałe, niechlujnie pospawane, zrobione ze złomu, idealnie wkomponowują się w pustynny krajobraz okolicy. Ja szczerze mówiąc, miałam jeszcze nadzieję, że uda nam się zobaczyć żyjące na terenie parku muflony, które zresztą widnieją w logo parku, ale pomimo, że rozglądałam się za nimi od wczoraj, to żadnego nie miałam okazji wypatrzyć. Pomknęliśmy, więc dalej asfaltową wstęgą drogi w stronę Aqua Caliente, a do Anza Borrego, tak sobie myślę, że jeszcze wrócimy.
Już sama droga do Aqua Caliente była przyjemnością. Czarna wstęga, świetnej jakości asfaltu, wiła się delikatnie pomiędzy pagórkami. Pojawiło się więcej roślinności niż na samej pustyni Anza Borrego, krajobraz był nieco bardziej zróżnicowany. Słońce otulało nas ciepłymi promieniami, cieszyliśmy się niemalże pustą drogą – byliśmy tylko my i otaczająca nas przyroda. Dzień idealny, którego ukoronowaniem był camping przy gorących źródłach – Aqua Caliente, w których zmyliśmy z siebie cały dzień wyczerpującej podróży.
W stronę Meksyku!
Noc w Aqua Caliente była naszą ostatnią w Kalifornii i w Stanach Zjednoczonych. Z samego rana, nawet jeszcze przed śniadaniem, ruszyliśmy w stronę granicy z Meksykiem w Mexicali. Zatęskniliśmy już za dobrym, meksykańskim jedzeniem, za słońcem, plażami i palmami. Z uśmiechem pożegnaliśmy się ze Stanami Zjednoczonymi i rozpoczęliśmy następny etap naszej podróży przez obydwie Ameryki.