Kiedy po powrocie z ponad półrocznej podróży motocyklowej po Meksyku, spotykaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, niemalże zawsze pytano nas o Święto Zmarłych w Meksyku. Sławne na całym świecie Dia de Muertos, przyciąga przede wszystkim swoim magicznym klimatem, wciąga w wywodzący się jeszcze z czasów prekolumbijskich świat zmarłych i wierzeń niegdysiejszych mieszkańców Ameryki Łacińskiej. My ten niezwykły czas spędziliśmy na wsi pod miastem Oaxaca, gdzie ugościł nas Carlos i jego wspaniała rodzina, dając nam niesamowitą możliwość zobaczenia Święta Zmarłych w Meksyku z zupełnie innej perspektywy.
Siedzieliśmy przy stole z Carlosem, jego wujostwem i kilkoma innymi podróżnikami z różnych zakątków świata. Carlosa poznaliśmy na Couchsurffingu. Na kilka tygodni przed Dia de Muertos, znaleźliśmy wrzucone przez niego zaproszenie do spędzenia razem z nim i jego rodziną tego wyjątkowego dnia. Teraz zajadając się pan de muertos – tradycyjnymi bułeczkami, pieczonymi właśnie na tą okazję, i popijając gorącą oaxańską czekoladę, słuchaliśmy o Dia de Muertos – genezie święta, o tradycjach, o obchodach. Carlos tłumaczył nam, co dla niego, co dla wszystkich Meksykanów, to święto tak naprawdę oznacza. A my słuchaliśmy. Czasami z niedowierzaniem i zaskoczeniem, bo nasze wyobrażenia o tym święcie były zupełnie inne. Czasami ze łzami w oczach, bo nikt wcześniej tak pięknie nie potrafił mówić o śmieci i o zmarłych bliskich.
Święto Zmarłych w Meksyku – prekolumbijskie korzenie i przenikanie się wierzeń
Chcąc mówić o początkach Dia de Muertos musimy się cofnąć tysiące lat wstecz. Do tradycji i wierzeń ludów zamieszkujących ówcześnie tereny Meksyku – Azteków, Tolteków i innych ludów Nahua, którzy uważali opłakiwanie zmarłych za brak szacunku. Dla kultur prekolumbijskich śmierć była naturalną fazą długiego kontinuum życia. Indianie wierzyli, że zmarli byli wciąż członkami ich społeczności, utrzymywanymi przy życiu dzięki pamięć bliskich. A podczas Dia de Muertos powracali tymczasowo na ziemię, żeby ten czas spędzić czas z bliskimi – ramię w ramię. Nie był to więc czas smutku i wspominania zmarłych, których już nie ma razem z nami, jak to mamy w zwyczaju podczas naszego Święta Zmarłych, a czas radości i zabawy. Czas wyjątkowy, kiedy całe rodziny, całe pokolenia rodzin były znów w komplecie. Kiedy znów mogły razem usiąść do wieczerzy, bawić się, tańczyć i śpiewać.
– W Polsce pogrążamy się w zadumie, smutku, melancholii. Tak jakbyśmy raz jeszcze przeżywali śmierć bliskiej nam osoby. Nie ma miejsca na śmiech, a muzyka i popijanie alkoholu na cmentarzu byłoby odebrane jako brak szacunku dla zmarłych. Jak to jest możliwe, żeby dwa katolickie państwa, które wyznają tą samą wiarę, obchodziły w tak różny sposób to samo święto? – pytaliśmy się Carlosa. Nasza podróż po Meksyku dopiero się rozpoczęła, a już zauważyliśmy jak bogobojny jest to naród. Kościoły widzieliśmy w prawie każdym miasteczku. Kolorowe kapliczki i ołtarze, pełne kwiatów i świec były nieodzownym elementem meksykańskiego krajobrazu. A wizerunki Matki Boskiej z Guadalupe znajdowaliśmy w nawet najdziwniejszych miejscach. Dlatego tym bardziej byliśmy ciekawi, jakim sposobem, w tak bardzo religijnym narodzie, pozostało tak wiele ze starych wierzeń.
Pierwsze dziesięciolecia konkwisty polegały na wprowadzaniu restrykcyjnych reguł i norm kontrreformacyjnego katolicyzmu – tłumaczył Carlos. Niszczono publicznie wizerunki indiańskich bogów, ich cenne kodeksy, pokazując niemoc starych bóstw ich wiernym, burzono spektakularnie ich świątynie. Na potęgę chrzczono wszystkich Indian, którzy nie do końca rozumieli, co się z nimi dzieje. Nikt im nie wyjaśnił nowych reguł i zasad, nie znali języka hiszpańskiego. Misjonarze chcąc lepiej dotrzeć do rdzennych mieszkańców, zaczęli wykorzystywać to, co było im znane. I tak na ruinach starych świątyń budowano nowe, wizerunki świętych otrzymały indiańskie rysy twarzy. Nie bez powodu, aż do dzisiaj Matka Boska z Guadalupe jest nazywana również Morenitą, od hiszpańskiego słowa moreno, czyli ciemny. Nowe wizerunki świętych chrześcijańskich, przemawiały do Indian, bo wykorzystywały tę samą symbolikę i kolory, które wcześniej znali. Tworząc nowy kalendarz ceremonii chrześcijańskich, wykorzystano indiański kalendarz. Przesunięto święta tak, żeby bardziej wpasowały się w nowe chrześcijańskie realia. Właśnie w tamtych czasach Dia de Muertos przeniesiono z sierpnia na listopad. W nowe obrzędy chrześcijańskie, wpleciono indiańskie stroje i tańce, a część obrzędów pozostała w ogóle nie zmieniona, dodano tylko trochę katolickiej symboliki. Czy było to podyktowane chęcią propagowania katolicyzmu, czy umyślnym działaniem misjonarzy, chcących nakłonić jak największą liczbę nieświadomych Indian do przyjęcia nowej wiary? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że przynosiło zamierzone rezultaty. Indianie z chęcią przyjmowali chrzest, uznając potęgę nowego boga, który pokonał ich dotychczasowe bóstwa. Paradoksalnie, to sami misjonarze z Europy przyczynili się do utrwalenia pogańskich obrzędów, krzewiąc nową religię. I tak zostało do dzisiaj.
Z Carlosem i jego rodziną rozmawialiśmy jeszcze do później nocy. Dolewając sobie ciepłej czekolady i zagryzając kolejnym pan de muerto, słuchaliśmy dalej jego opowieści. O przygotowaniach do parady w jego rodzinnej miejscowości, w której sam będzie uczestniczył. O lokalnych potrawach, które będziemy mieli okazję przygotowywać z jego ciocią – tamales w liściach awokado i mole z czekoladą, bananami i tysiącem innych składników. I o ołtarzu, który będziemy dekorować następnego dnia, kwiatami zebranymi o świcie.
Święto Zmarłych w Meksyku – ołtarze ofiarne
Mimo, że każdy region Meksyku dzisiaj obchodzi Dia de Muertos na swój własny, unikatowy sposób, to oczekiwanie na bliskich zmarłych, radość z ich przybycia i chęć ugoszczenia ich jak najlepiej, jest elementem wspólnym dla wszystkich z nich. Na tę okazję wszyscy Meksykanie przygotowują specjalne ołtarze dla zmarłych zwane altares de muertos, gdzie zostawiają dary dla najbliższych – ofrendas. Przyozdobione niesamowicie kwiatami, cukrowymi czaszkami – calaveras, powiewającymi na wietrze wycinankami z bibuły zwanymi papel picado i figurkami przewodników dusz – alebrijes, ołtarze zmarłych robią niesamowite wrażenie. Przedmioty na nich nierzadko wydają się ułożone w nieładzie, ale każdy z elementów altares de muertos ma swoje miejsce i wyjątkowe znaczenie. Szczyt ołtarza jest utożsamieniem zmarłego, zazwyczaj to tutaj umieszcza się jego zdjęcie. Niżej rodzina układa ofrendas, czyli wszystko to, co zmarły lubił za życia – tak, żeby czuł się mile widziany po powrocie do domu. Nie może tutaj zabraknąć jedzenia, napojów i wody, bo w końcu długa droga dzieli świat żywych i zmarłych. Meksykanie zostawiają w ofierze również kosze owoców, ulubione dania lub dania charakterystyczne dla danego regionu – mole, pan dulce, pan de muertos. Swoje miejsce znajdzie tutaj też tequila czy mezcal. Niżej kładą świece, ręcznik, mydło lustro i miskę z wodą, żeby zmarły mógł się umyć po długiej drodze. Całość jest bogato przyozdobiona jaskrawożółtymi i pomarańczowymi, azteckimi kwiatami zmarłych – cempasúchil, których barwa i zapach pomagają zmarłym odnaleźć drogę do domu. Nierzadko wysypuje się całe ścieżki płatkami cempasúchil, żeby zmarły szybko trafił do domu. Nam kwiaty śmierci znane są pod nazwą aksamitek, które porastają jesienią wiele miejskich skwerów i przydomowych ogródków, mają też wiele innych nazw, które nijak mają się do kwiatów śmierci. Czasami pomija się niektóre z elementów tradycyjnego ołtarza, takie jak misa z wodą, kadzidła, jednak zdjęcie i dary dla zmarłego, są zawsze niezmiennym elementem wszystkich altares de muertos w całym Meksyku.
Kiedy przyjechaliśmy do domu Carlosa, ołtarz stał w największym, centralnym pokoju, którego dwuskrzydłowe drzwi otwierały się na podcienie dziedzińca. Każdy, kto tędy przechodził nie mógł go nie zobaczyć. Mimo, że ołtarz był poświęcony był całej rodzinie Carlosa, to na samym szczycie umieszczono zdjęcie uśmiechniętej kobiety w średnim wieku. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to była jego mama – Irena, która zmarła rok wcześniej. Dlaczego o niej tutaj piszemy? Bo to ona zapoczątkowała tradycję zapraszania do swojego domu podróżników z całego świata. Lubiła się dzielić swoimi tradycjami i lubiła słuchać opowieści o tradycjach z innych zakątków świata. Jak to Carlos o niej mówił – była sercem tego domu. Domyślamy się, że to właśnie dlatego, tego dnia jej zdjęcie stało na samym szczycie altares de muertos, a Carlos i jego wujostwo wciąż kultywują zapoczątkowaną przez nią tradycję.
Święto Zmarłych w Meksyku – przygotowywania
Trochę jak nasze, polskie gołąbki – próbowaliśmy wyjaśnić cioci Carlosa naszym łamanym hiszpańskim. Niestety tylko Carlos za całej rodziny mówił płynnym angielskim, dlatego porozumiewanie się z całą resztą, było dla nas niezłym wyzwaniem. Ale z pomocą przychodziła reszta hiszpańsko- i anglojęzycznych podróżników, którzy na bieżąco tłumaczyli nam, co ciocia Carlosa nam wyjaśniała. A wyjaśniała, jak robi się tamales.
Tamales mieliśmy już okazję jeść w Veracruz. Chociaż jak Meksyk długi i szeroki, w każdym miejscu, każda gospodyni przygotowuje tamales na swój sposób. W zasadzie tamales to nic innego masa z mąki kukurydzianej z dodatkami lub bez, zawinięta w liście kukurydziane, palmowe, bananowe lub liście awokado i gotowana na parze. Nadzienie i dodatki mogą być wytrawne (zazwyczaj jest to mięso, ser lub warzywa), mogą też być słodkie (ananas, kokos, rodzynki, kajmak). Tamales cioci Carlosa było wyjątkowe, bo robione tylko na Dia de Muertos. Bez nadzienia, z dużą ilością smalcu, zawijane w liście awokado, które nadawały im naprawdę wyjątkowego smaku i idealnie komponowały się z drugim daniem, którym było słynne, meksykańskie mole.
Kuchnia cioci Carlosa nie przypominała naszych kuchni, w zasadzie rzadko kiedy na meksykańskich wsiach, kuchnia była nią w naszym, europejskim wyobrażeniu. Gigantyczne kotły stały na kilku paleniskach, usytuowanych roztropnie przy wyjściach, żeby dym w razie czego był odprowadzany na zewnątrz pomieszczenia. Przy ścianach były ustawiony stoły, na których znajdowała się cała masa papryczek, warzyw, ziół i przypraw, z których tylko nieliczne byliśmy w stanie rozpoznać. Na ścianach wisiało jeszcze więcej suszonych papryczek, czosnek zapleciony w warkocze i cebula. No i wszędzie były tortille. Świeże, suszone, smażone, pokruszone – tak jak w Polsce chleb – nigdy się nie marnowały. W jednym z kotłów właśnie gotowały się nogi z kurczaka, w drugim była masa na tamales, a ostatni wesoło bulgotał roztaczając niesamowity aromat niepodobny do czegokolwiek, co kiedykolwiek jedliśmy. Oto był sławny na całym świecie sos mole. Pytaliśmy się cioci Carlosa o składniki, ale lista była na tyle długa, że tylko kilka spamiętaliśmy. I to w zasadzie te, które nas najbardziej zdziwiły. Oaxacańska czekolada, banany, rodzynki i suszone tortille.
Później dowiedzieliśmy się, że sama receptura wywodzi się jeszcze z czasów Azteków, kiedy to Indianie przygotowywali mole z okazji różnych świąt i rytuałów. W zasadzie nazywali je mulli, bo to oznaczało słowo “sos” w ich języku. To właśnie Aztekowanie zaczęli dodawać do sosu cenne dla nich ziarna kakaowca, które niejednokrotnie były więcej warte niż samo złoto. Później odkryto w azteckich księgach zapiski świadczące o tym, że np. za 100 ziaren kakaowca można było kupić indyka albo cały zapas pitnej wody. Ponad to, Aztekowie wierzyli, że drzewko kakaowe, otrzymali w darze od Pierzastego Boga – Quetzalcoatla, zaraz obok mądrości i kukurydzy. To tylko świadczy, jak bardzo ważnym, i specjalnym, dla Indian daniem było mole. Dzisiaj zarówno czekolada, jak i mole, są znane i łatwo dostępne, chociaż niegdyś było dostępne tylko dla elit. Podobno istnieje ponad 300 rodzajów tego sosu z dziesiątkami różnych składników, a przygotowanie niektórych z nich zajmuje nawet kilka dni. My mieliśmy okazję spróbować wielu rodzajów mole, ale to przygotowane przez ciocię Carlosa na Dia de Muertos było dla nas zawsze numerem jeden.
Następnego dnia zjechała się rodzina i przyjaciele rodziny, przyszli sąsiedzi, byli podróżnicy z różnych zakątków świata, byliśmy i my. Łącznie pewnie z 30 osób. Usiedliśmy razem przy stole, zastawionym już suto mole i tamales, które pomagaliśmy dzień wcześniej robić, wznosząc toast mezcalem, rozpoczęliśmy świętowanie Dia de Muertos. Nie mogło oczywiście też zabraknąć tortilli!
Święto Zmarłych w Meksyku – parada i zabawa do białego rana
Podobno Oaxaca słynie z najpiękniejszych parad i procesji z okazji Dia de Muertos w całym Meksyku. Kolorowy korowód przebranych, roześmianych postaci, prowadzony przez samą śmierć, sunie ulicami Oaxaca przy akompaniamencie muzyki i śpiewów. Dalej za nimi podążają dziesiątki turystów, którzy przyjechali specjalnie na ten dzień do Oaxaca. Ich twarze zdobią malunki, a głowy wianki z pomarańczowych flores de muertos. Niektórzy nawet przywożą ze sobą przygotowane specjalnie na tę okazję misternie zdobione stroje. Okna domów rozświetlają świece i lampiony, bramy dosłownie toną w pomarańczu aksamitek. Wszystkiemu przyglądają się kościotrupy, ciekawie zerkające zza sklepowych witryn, swoimi dosłownie pustymi oczami. Śmierć tego dnia jest najważniejsza, ale na pewno nie taka, jaką znamy ją w Polsce. Gdzieś kiedyś przeczytaliśmy, że Meksykanie śmieją się śmierci prosto w twarz, a ona uśmiecha się do nich. To zdanie idealnie opisuje atmosferę Dia de Muertos, pełnej radości i śmiechu. My mieliśmy okazję zobaczyć fragment tej parady, drugiego dnia Dia de Muertos. Pierwszy dzień spędziliśmy razem z Carlosem, biorąc udział w obrzędach małej społeczności i jakże inne było to doświadczenie.
Kiedy parada z okazji Dia de Muertos w mieście Oaxaca jest niemalże idealna, przygotowywana pieczołowicie przez władze miasta jeszcze tygodnie przed, tak, żeby spełniała oczekiwania wymagających turystów, to lokalne parady są może i mniej kolorowe i widowiskowe, ale za to bardziej prawdziwe. Stroje są dalekie od idealności, makijaże nie są perfekcyjne, a lokalnej orkiestrze nierzadko zdarzy się zagrać nierówno. Ale z muzyką jak z życiem, czasami też zdarza się, że rozbrzmi fałszywa nuta i właśnie dlatego ta mała, lokalna parada wydała się nam dużo bardziej autentyczna i bardziej trafiła do naszych serc.
– Ważne jest, żeby zrozumieć w całych odchodach Dia de Muertos, że to nie my jesteśmy najważniejsi tego dnia, a zmarli. Wszystko jest robione po to, żeby pokazać naszym bliskim zmarłym, jak bardzo cieszymy się z ich powrotu. Z tego, że znowu wszyscy są razem – tłumaczył nam Carlos. I właśnie przez parady, przez zabawę, śmiech i taniec to wyrażamy.
Ruszyliśmy, kiedy obok domu najpierw usłyszeliśmy orkiestrę przygrywającą wesołą muzykę, a później zobaczyliśmy całkiem spory tłum ludzi, podążający za nią. Po niedługim spacerze, doszliśmy do boiska szkolnego, gdzie rozpoczęło się przedstawienie, którego próby odbywały się na kilka dni przed Dia de Muertos. Żałowaliśmy tylko, że nasz hiszpański nie był na tyle dobry, żebyśmy mogli wyłapać cały sens przedstawienia. Chociaż Carlos później nam tłumaczył, to mamy wrażenie, że umknęło nam dużo z dowcipnych dialogów, prowadzonych przez aktorów.
Przedstawienie skończyło się, a my czuliśmy pewien niedosyt. Nie do końca tak wyobrażaliśmy sobie ten dzień. Jednak za chwilę mieliśmy okazję przekonać się, że to nie był koniec, a początek. Wesoła parada z przebranym księdzem i panią lekkich obyczajów na przedzie, ruszyła dalej drogą. I co dalej się działo? Oj, dużo i długo by opowiadać. Zatrzymywaliśmy się przy każdym domu, gdzie w ostatnich latach ktoś zmarł. Odbywały się tam krótkie skecze, zabawnie obrazujące życie zmarłego, a czasami nawet naigrywające się z jego przywar. I tak dowiedzieliśmy się, że jeden z byłych sąsiadów Carlosa lubił sobie wypić co nieco, a znowu inny lubił kobiety. W każdym z domów grała orkiestra, w każdym z domów piło się nie za zmarłego, ale ze zmarłym, który bawił się i tańczył razem z nami. A gospodarze, jego rodzina, która przyjmowała wesołą paradę w swoich progach, dbała o to, żeby kieliszki wszystkich były zawsze pełne mezcalu. Tym sposobem, po odwiedzonych kilku domach, nawet nasz kiepski hiszpański przestał być barierą, już nie wspominając o wrodzonej nieśmiałości. I tak do białego rana… Orkiestra grała w każdym domu, wszyscy tańczyli, butelki krążyły wśród wszystkich uczestników parady, a alkohol krążył w żyłach.
Święto Zmarłych w Meksyku – cmentarz
Kiedy o świcie wybrzmiały ostatnie dźwięki muzyki i wszystkie butelki zostały opróżnione, część oczywiście poszła spać, a część, która była w lepszej kondycji udała się z kwiatami na cmentarz. Dzisiaj wracając myślami do tego poranka, wciąż ogarnia nas niesamowite wzruszenie i ogromna wdzięczność, że mogliśmy być częścią tego wyjątkowego dnia.
Cmentarz dosłownie tonął w kwiatach. Jaskrawy pomarańczowy kolor aksamitek mieszał się z głęboką purpurą celozji, sprawiając, że skromne na co dzień groby, wyglądały niesamowicie pięknie. Gdzieś z daleka dobiegała do nas muzyka mariachi, puszczana z boomboxa. Gdzieś nieco bliżej, ktoś zaintonował modlitwę, do której po chwili dołączyło się więcej głosów. Ciężko nam słowami opisać to, czego wtedy byliśmy świadkami. Jakby radość przeplatała się z zadumą i smutkiem. Później Carlos nam wyjaśnił, że poprzedniego dnia wszyscy cieszyli się z przybycia bliskich zmarłych, a dzisiaj, tego poranka odprowadzają ich z powrotem do świata zmarłych. Do następnego roku. Później wszyscy razem udekorowaliśmy grób mamy Carlosa, a kiedy już nie było miejsca na więcej kwiatów, cała rodzina stanęła nad nim i śpiewając jej ulubioną piosenkę, wylała ostatni pożegnalny kieliszek mezcalu. Popłynęło wtedy też wiele łez.
Dia de Muertos – ze śmiercią za pan brat
Pewnie nikogo nie zdziwi, kiedy napiszemy, że każdy region Meksyku obchodzi Dia de Muertos w inny, unikatowy dla siebie sposób. Żeby móc uczestniczyć we wszystkich obchodach, naprawdę trzeba by poświęcić lata. Co jednak zrozumieliśmy podczas tej jednej wizyty to, że Meksykanie przez te wszystkie pokolenia, czerpiąc z mądrości swoich przodków, zrozumieli sens śmierci i pięknie wpletli ją w nieustający krąg życia. Bo jak wierzyli ich przodkowie – człowieka po śmierci nie grzebie się w ziemi, a zasiewa ziarno. I tak sobie myślimy, że i my powinniśmy się od nich uczyć.