Dolina Śmierci należy chyba do jednych z bardziej znanych Parków Narodowych w Stanach Zjednoczonych. W internecie znajdziecie setki poradników, jak zwiedzić Death Valley w jeden dzień, najważniejsze miejscówki w Dolinie Śmieci czy spoty, gdzie musicie pstryknąć fotkę, bo nikt Wam nie uwierzy, że byliście w Death Valley. Dlatego nie będziemy się o tym rozpisywać, ale za to opiszemy miejsca i historie, które na zawsze pozostaną razem z nami. Niech ten wpis będzie bardziej inspiracją, chociaż i praktycznych informacji nie zabraknie. Zapraszamy na na naszą podróż motocyklami przez Dolinę Śmierci.
Kiedy jechać do najgorętszego parku w USA?
Niedawno amerykańskie media obiegła przykra wiadomość o śmierci motocyklisty z powodu przegrzania w Death Valley. Sześciu jego przyjaciół, z którymi podróżował, zostało przetransportowanych helikopterem do szpitala z tego samego powodu. Do tragedii pewnie by nie doszło, gdyby motocykliści nie zignorowali ostrzeżeń, bo Dolina Śmierci, nie bez powodu nosi miano jednego z najgorętszych miejsc na naszej planecie. Temperatury latem tutaj potrafią spokojnie oscylować pomiędzy 40℃ – 45℃, a najwyższa jaką zanotowano wynosiła prawie 57℃. Wiemy już zatem, kiedy najlepiej jest unikać Death Valley, a już na pewno, kiedy zachować większą ostrożność. Pozostałe sezony są bardzo przyjemne, chociaż i zimną potrafi tutaj też spaść śnieg. My Dolinę Śmieci w Kalifornii zwiedzaliśmy na początku zimy i chyba lepszego czasu nie mogliśmy sobie wybrać. W ciągu dnia było przyjemnie, słońce aż nadto nam nie dokuczało, a noce nie były tak zimne, jak się spodziewaliśmy i prawdę powiedziawszy, bardziej wymarzliśmy w Joshua Tree Park niż tutaj.
Motocyklami przez Dolinę Śmieci – gdzie nocować?
W Death Valley każdy znajdzie coś dla siebie. Zarówno długodystansowi podróżnicy, którzy mają ograniczony budżet, jak również i Ci, którzy wyjazdy planują bardziej na wypasie. Mamy tutaj od groma darmowych terenów, na których możemy rozbić namiot, przez campingi państwowe, campingi prywatne, aż po kilka luksusowych resortów w samym centrum pustyni w otoczeniu palm. Poniżej kilka przydatnych informacji dla osób, które jednak preferują, tak jak my, noclegi pod niebem.
- Na terenie Death Valley można rozbić namiot przy niemalże każdej drodze szutrowej. Ważne jest tutaj, żeby samochód pozostawić przy drodze, a namiot rozstawić co najmniej milę od drogi. Bardzo popularnymi miejscami są: Echo Canyon Road, Hole in the Wall Road, Cottonwood Canyon Road, Racetrack Road, Warm Springs Canyon Road.
- Dolina Śmierci oferuje nam aż 9 campingów! Część z nich jest całoroczna, część sezonowa, w standardzie bardzo zróżnicowanym, bo na części z nich nie będziemy mieli nawet dostępu do wody. Najbardziej znany i najlepiej wyposażony to Furnace Creek Campground, który lepiej jest zarezerwować wcześniej, bo miejsca na nim dość szybko znikają. Pozostałe całoroczne to: Mesquite Spring, Emigrant i Wildrose. Działają na zasadzie first came, first served. Sunset, Texas Springs, Stovepipe Wells to campingi sezonowe, a Mahagony Flat i Thorndike to campingi, do których dojedziemy tylko drogą szutrową i nie znajdziemy tam żadnej infrastruktury.
- Fiddlers Campground, Stovepipe Wells RV Park, Panamint Springs Resort to campingi prywatne, usytuowane przy resortach. Tutaj obowiązuje wcześniejsza rezerwacja, a info o nich znajdziecie na konkretnych stronach hoteli.
America the Beautiful – karta wstępu do parków narodowych
O karcie America the Beautiful, będziemy pisać chyba przy okazji każdego wpisu o parkach narodowych, bo wciąż gdzieś podczas opowieści o naszych podróżach, ludzie często słyszą od nas o tej karcie po raz pierwszy. Dlatego po więcej informacji zapraszamy tutaj, a tymczasem w skrócie napiszemy, że America the Beautiful jest kartą uprawniająca do wielokrotnego wstępu na teren wszystkich parków narodowych i terenów rekreacyjnych w całych Stanach Zjednoczonych. Jednorazowe wejście to zwykle koszt około 25-30$, natomiast koszt karty to 80$, więc całkiem spora oszczędność, jeśli planujemy szlajanie się po parkach.
Jedziemy do Death Valley – Shoshone, Tecopa Hot Springs i złamana klamka sprzęgła
Z naszego hotelu w Pahrump wyjechaliśmy dość późno. Większość poranka spędziliśmy na parkingu, próbując zdiagnozować, a później naprawić mojego Pigletka. Od kilku dni zaczęłam mieć problemy z gaśnięciem silnika podczas ruszania i w trakcie jazdy. Poszperaliśmy trochę w internecie, objawy pasowały do uszkodzonego czujnika stopki bocznej, zadzwoniliśmy do naszego mechanika, który od razu nam zasugerował, żeby na samym początku spróbować go przeczyścić, a jeśli to nie pomoże to go po prostu odłączyć. Zabraliśmy się do roboty i może godzinę później Pigletek znów odpalał za każdym razem. Odłączenie czujnika rozwiązało wszystkie problemy. W praktyce niewielka usterka, ale trochę nam zeszło na złożeniu Pigletka do kupy i zapakowaniu go na nowo. Ustawiliśmy jeszcze nawigację na spożywczak, bo w planach mieliśmy spędzić kilka dni w Death Valley, więc prowiant na najbliższe dni był musem i ruszyliśmy prostą po horyzont drogą w stronę Shoshone.
Już na miejscu, w Shoshone, spotkała nas przemiła niespodzianka. Poznaliśmy mieszkającą w okolicach Los Angeles, Polkę imieniem Anna, która przywitała nas szerokim uśmiechem, kiedy tylko usłyszała z daleka język polski. To właśnie ona podsunęła nam pomysł, żeby podjechać do pobliskich gorących źródeł w okolicy, o których istnieniu nawet nie wiedzieliśmy. A, że gorące źródła uwielbiamy odkąd mieszkamy na Islandii, to nawet nie musieliśmy się zastanawiać i od razu przeplanowaliśmy resztę dnia. Godzinę później, zamiast jechać drogą przez bezkresne połacie Doliny Śmierci, siedzieliśmy zanurzeni po szyję w gorących źródłach Tecopa. A dzięki Annie, wiedzieliśmy, gdzie znajdziemy najlepszy spot, który nie tylko był bardzo kameralny, ale też całkowicie za darmo.
Kiedy słońce powoli zaczęło chylić się ku zachodowi, zrobiło się szybko zimno i wiedzieliśmy, że musimy się zbierać. O tej porze roku bardzo szybko zapada zmrok i mimo, że do naszego miejsca biwakowego mieliśmy do przejechania może kilkanaście mil, to woleliśmy nie jechać po ciemku. Wróciliśmy się kawałek drogą, którą już jechaliśmy, a później odbiliśmy w boczną szutrówkę. Wyglądała na całkiem niezłą, ale po chwili, pojawiło się sporo rozjeżdżonego, sypkiego żwiru. Tylne koło Pigletka uślizgnęło się, ja z moim nikłym doświadczeniem, nie dałam rady opanować motocykla i chwilkę później epicko leżałam na ziemi z Pigletkiem wbitym w żwirową zaspę na poboczu, idealnie na rozwidleniu dróg. Teraz, kiedy sobie o tym myślę, to musiało to prześmiesznie wyglądać – droga rozwidlała się delikatnie w lewo i w prawo, a gdzie ja pojechałam? No przecież, że prosto. – Przynajmniej było miękko – śmiałam się sama z siebie w głowie i z całej sytuacji, otrzepując się z piachu i kurzu, którym byłam cała pokryta. Popatrzyłam na Pigletka – biedak leżał obdrapany, ze złamaną klamką sprzęgła i wygiętym błotnikiem, bo jakiś pustynny krzaczor, próbował się wbić pomiędzy błotnik a oponę. Po chwili przybiegł Szymek, przepchnęliśmy razem motocykl kilkanaście metrów dalej, do miejsca, gdzie o ironio, mieliśmy właśnie rozbić camping. Tego dnia już nie próbowaliśmy naprawiać Pigleta, zrobiło się zupełnie ciemno, więc najpierw musieliśmy zadbać o przygotowanie spania, a do tego byliśmy już bardzo głodni. Naprawę klamki zostawiliśmy na następny dzień.
Znów Pahrump i piękny nocleg na terenach BLM w okolicach miasta
Klamka okazało się, że pękła w najmniej fortunnym miejscu, bo na mocowaniu jej do kierownicy. Nie byliśmy w stanie jej skleić tak, żeby zachować jej ruchomość. Szymek zaimprowizował i przy użyciu trytytek, taśmy izolacyjnej, gumy od ekspanderów i śruby od GoPro, udało mu się naprawić sprzęgło na tyle, że działało i miało nam pozwolić wrócić się do Pahrump, gdzie dzień wcześniej widzieliśmy kilka sklepów motocyklowych.
Początkowo nie mogłam wyczuć sprzęgła, ale cóż, nie miałam za bardzo innej opcji, więc musiałam jechać na tym, co było. Odpaliłam Pigletka i ruszyliśmy w stronę Pahrump raz jeszcze. Już na miejscu, w pierwszym sklepie motocyklowym żadna z klamek, które były na składzie niestety nie pasowała do mojego Prosiaka. Ale chłopaki zaproponowali, że mogą nam zamówić pasującą, która byłaby najwcześniej we wtorek. Nie bardzo chcieliśmy tracić tyle dni na czekaniu, dlatego pojechaliśmy do następnego sklepu, w którym wydawało nam się, że na pewno dostaniemy nową klamkę, w końcu był to salon Kawasaki, ale… był zamknięty do wtorku. Kiedy byliśmy w Los Angeles nasz mechanik Rayan, wyjaśniał nam, że mechanicy nierzadko pracują w weekendy, stąd bardzo często warsztaty są nieczynne w poniedziałki. W tym przypadku, ani nie pracowali w weekend, ani w poniedziałek. Już nie tak pełni nadziei, jak wcześniej, pojechaliśmy do Wallmarta. W pierwszym sklepie chłopaki zasugerowali, że może uda nam się klamkę motocyklową zastąpić klamką rowerową. Pomysł był spoko, ale niestety okazało się, że wszystkie klamki rowerowe są dostępne tylko na zamówienie. Na naszej mapie, mieliśmy jeszcze jeden punkt – sklep żelazny, w których często mają różne rupiecie, więc może i klamka by się znalazła. Podjechaliśmy pod sklep, wyjaśniliśmy właścicielowi, jaki mamy problem, a on zawołał swojego pracownika, który zajmował się naprawą kosiarek i innych sprzętów ogrodowych. Klamki od kosiarki, pasującej do Prosiaka nie miał, ale okazał się być motocyklistom i powiedział nam, że najprawdopodobniej ma zapasową u siebie w garażu i może przywieść nam ją jutro z rana.
Resztę dnia i noc spędziliśmy na ogromnych terenach BLM, znajdujących się dookoła miasta. Wstaliśmy o wcześnie. Plan był taki, żeby jak najszybciej zebrać nasze obozowisko i w okolicach godziny 8 rano być już w już okolicach sklepu. Chcieliśmy jak najszybciej naprawić klamkę i ruszyć znów w stronę Death Valley. Tak, jak zaplanowaliśmy – tak zrobiliśmy. Pan ze sklepu żelaznego z samego rana czekał na nas z zapasową klamką, wszystko szło po naszej myśli. Zdjęliśmy starą klamkę, zamontowaliśmy nową i… niestety okazało się, że przez nieco inną konstrukcję, linka sprzęgła, nawet po poluzowaniu, była zbyt naciągnięta i nie byłam w stanie docisnąć klamki ręką. Wymieniliśmy klamkę na starą, Szymek zamontował swoją improwizowaną konstrukcję, która dawała radę do tego pory i postanowiliśmy, że mimo wszystko, jedziemy tego dnia do Death Valley, bez dłuższego czekania w Pahrump. A później się zobaczy.
Motocyklami przez Dolinę śmierci – Zabriskie Point
Tym razem z Pahrump nie pojechaliśmy w stronę Shoshone. Wybraliśmy inną drogę przez Amargosa, skąd dalej drogą 190 pojechaliśmy w stronę Death Valley. Kiedy tylko wyjechaliśmy z miasta, znów otoczyły nas pustynne krajobrazy ciągnące się hen hen i góry malujące się daleko gdzieś na horyzoncie. Uwielbiamy to poczucie wolności, którą daje nam bezkresna przestrzeń, szum wiatru w kasku, miarowy rytm silnika naszych motocykli. Im bliżej byliśmy Death Valley tym bardziej zbliżaliśmy do gór. W pewnym momencie pustka zniknęła i zaczęły nas otaczać rdzawe skały wysokich wąwozów. Minęliśmy słynny Zabriskie Point, na który jeszcze dzisiaj wróciliśmy, ale najpierw naszym celem był camping. Do wieczora mieliśmy jeszcze kilka godzin, a to właśnie wtedy słońce najbardziej spektakularnie oświetla wzgórza widoczne z Zabriskie Point. Chwilę później, wąwozy znów ustąpiły miejsca ogromnej przestrzeni Doliny Śmierci, a my przemierzaliśmy ją na naszych motocyklach, kierując się w stronę Furnance Creek. Gdzieś z prawej strony mignęły nam zielone palmy hotelu The Inn, które niesamowicie kontrastowały z otaczającym je pustynnym krajobrazem. Chwilę później zobaczyliśmy znaki informujące, że oto dojechaliśmy do Furncance Creek. Zaparkowaliśmy w miejscu, które najbardziej przypominało centrum. Po przeciwnej stronie była stacja benzynowa z horrendalnie wysokimi cenami paliwa, ale była w razie potrzeby, a to ważne. Niedaleko dalej znajdowało się Visitor Center, gdzie warto zawsze podejść, bo zawsze mają dużo map i ulotek z ciekawostkami o danym miejscu. A obok nas był camping, który nie wyglądał zbyt spektakularnie. Wybetonowany z równo rozdzielonym terenem na parcele, z których niektóre miały przyłącze dla dużych camperów. Całe szczęście to nie był camping, którego szukaliśmy, bo nasz – Texas Springs, umiejscowiony był nieco wyżej na pobliskim wzgórzu, w otoczeniu karłowatych drzew i krzewów.
– Czas się zbierać! – powiedziałam do Szymka, spoglądając na powoli chylące się ku zachodowi słońce. O Zabriskie Point naczytałam się tak wiele i tak wiele naoglądałam zdjęć, że nie mogłam już się doczekać, kiedy sama będę mogła to zobaczyć Zabriskie Point na własne oczy. Namiot był już rozłożony, z kolacją mieliśmy poczekać do powrotu. Wszystko gotowe, więc jedziemy!
Dojechaliśmy. Dojechaliśmy w punkt. Słońce było idealne, miękko otulało łagodnymi promieniami okoliczne pagórki, które częściowo skrywały się już w cieniu. Było piękniej niż sobie wyobrażałam, że będzie. Zresztą, sami zobaczcie, bo wydaje nam się, że zdjęcia mówią więcej niż słowa.
Motocyklami przez Dolinę śmierci – Badwater Basin
Kiedy stanęliśmy na brzegu Badwater, najgorętszego i najsuchszego miejsca Ameryki Północnej nie byliśmy do końca pewni, czy na pewno jesteśmy we właściwym miejscu. Badwater Basin na zdjęciach, które znamy z przewodników, wygląda jak surrealistyczna pustynia solna, rozciągająca się tak daleko, jak sięga ludzkie oko. Tymczasem, przed nami malowała się wielka tafla wody, niczym lustro odbijająca otaczające je góry. Widok tym bardziej niesamowity, że jezioro Badwater wyparowało dziesiątki tysięcy lat, jeszcze w latach prehistorycznych.
I pewnie podziwialibyśmy wielką, solną pustynię, gdyby nie huragan Hilary, który w sierpniu tego roku przeszedł przez Stany Zjednoczone. Dolina Śmierci została zupełnie zalana. Dzień wcześniej, mijaliśmy po drodze usuwiska, zerwane drogi, wąwozy wyżłobione rwącą wodą – to były pozostałości po niszczycielskiej sile tego żywiołu. Death Valley na długo została zamknięta, dopiero na kilka tygodni przed naszym przyjazdem otwarto do ruchu turystycznego część dróg. Mieliśmy swego rodzaju wielkie szczęście, mogąc podziwiać tak odmienioną Dolinę Śmierci. Badwater tak nas zachwyciło, że postanowiliśmy wrócić tutaj na zachód słońca. Wskoczyliśmy więc na motocykle i ruszyliśmy dalej trasą przez Golden Canyon i Devil’s Golf Course do Shoshone, żeby na powrocie znów się tutaj zatrzymać, by móc rozkoszować się ciszą i całą feerią kolorów zachodzącego słońca.
Motocyklami przez Dolinę śmierci – Golden Canyon i Devil’s Golf Course
Golden Canyon i Devil’s Golf Course to dwa miejsca, o których chcielibyśmy napisać, bo są wyjątkowo malownicze, a znajdowały się tuż przy naszej trasie. Przy Golden Canyon mieliśmy się zatrzymać tylko na chwilkę, w strojach motocyklowych ciężko chodzi się w pełnym słońcu, ale już sam początek szlaku Golden Canyon, pierwsze kilkaset metrów od wejścia, wyglądały na tyle imponująco, że postanowiliśmy przejść się nieco dalej. Złotawe, wysokie ściany kanionu wytyczały szlak, pnący się powoli w górę. Ten szlak niegdyś był drogą łączącą Badwater z Zabriskie Point, a pozostałości tej drogi gdzieniegdzie były jeszcze widoczne. Kawałki płaskich, betonowych płyt kontrastujące z chropowatymi skałami wąwozu, były świadectwem niszczącej potęgi przyrody, jej siły i ogromu, która w 1976 roku dosłownie zmyła z powierzchni istniejącą drogę. Dzisiaj pozostał tylko pieszy szlak, który dalej ciągnie się do Red Cathedral, wielkiej czerwonawej skały, przypominającej swoim wyglądem gotycką katedrę. Odbija też w stronę Zabriskie Point, z którego poprzedniego dnia obserwowaliśmy szlak z góry i zawraca przez Gower Gulch. Wiele różnych opcji dla miłośników hikingu, ale mu już tak daleko nie zadreptaliśmy.
O ile Golden Canyon był tuż obok głównej trasy biegnącej przez Death Valley, to do Devil’s Golf Course musieliśmy dojechać kawałek, bardzo przyjemną szutrową drogą, która prostą linią przecinała dolinę. Delvil’s Golf Course powstało w miejscu słonego jeziora, które niegdyś pokrywało całą Dolinę Śmierci, o czym wcześniej już wspomnieliśmy przy okazji Badwater. Jezioro wyparowało dziesiątki tysięcy lat, pozostawiając po sobie sól, która osadziła się na dnie, tworząc niesamowity, surowy i piękny krajobraz. Gdzie jak opisuje to miejsce pierwszy amerykański przewodnik, tylko sam diabeł mógłby grać w golfa.
Motocyklami przez Dolinę śmierci – Panamint Springs
Gdy myśleliśmy o Dolinie Śmierci, jednym z najgorętszych miejsc na ziemi, gdzie wiedzieliśmy, że temperatura potrafi spokojnie dobić do 50°C, malowała nam się sucha, surowa kraina. Wydawało nam się, a nazwa tylko to utwierdzała, że to miejsce zupełnie pozbawione życia. A tymczasem nas, kiedy jechaliśmy w stronę Panamint Springs, otaczały setki żółtych kwiatków, nazywanych Desert Gold, czyli Złotem Pustyni. Usiana tymi nieśmiałymi i delikatnymi kwiatami Dolina Śmierci, znów pokazała nam zupełnie inne oblicze. I to znów za sprawą huraganu Hilary. Deszcze, które wtedy spadły były dla ludzi tragedią, ale nie dla przyrody. Dla Doliny Śmierci była to woda życia, która pozwoliła tysiącom nasionek ukrytych pod warstwami kamieni i piachu, czekających na lepszy czas, znów zakiełkować i zakwitnąć. I to był dopiero początek, bo w kwietniu, kiedy już dawno byliśmy gdzieś w Kostaryce, Death Valley rozkwitła na dobre. My natomiast tego dnia pożegnaliśmy się z Doliną Śmierci i pomknęliśmy dalej w stronę Los Angeles.
W Death Valley spędziliśmy kilka cudownych dni. Dni mijały nam na powolnym zwiedzaniu okolicy, a wieczory na rozmowach przy ognisku w towarzystwie Dave’a, którego poznaliśmy jeszcze pierwszego dnia na campingu. Podczas, kiedy my byliśmy na Zabriskie Point, Dave zostawił nam pod namiotem butelkę wina i porąbane, gotowe do rozpalenia drzewo na ognisko. Zabraliśmy więc wino i drewno i poszliśmy do niego. I tak narodziła się nasza znajomość. On opowiadał nam jak mu się żyje w Stanach Zjednoczonych, my mu o naszych podróżach i przygodach. Później jeszcze nasze drogi przecięły się w niezwykłej dla nas chwili i może kiedyś o tym napiszemy, ale na dzisiaj już kończymy. I wysyłamy Ci, chłopie, masę uśmiechu i ciepła! Trzymaj się i realizuj marzenia!
P.S. Klamkę udało nam się wymienić dopiero w Los Angeles u naszego mechanika Rayana, a kiedy do niego przyjechaliśmy, obok klamki leżały już nowiutkie handbary.