Do Arizony trafiliśmy w połowie listopada. Zima była już za pasem, a noce bywały naprawdę bardzo rześkie, co odczuliśmy już bardzo w Joshua Tree Park. W wiadomościach zaczęły pojawiać się już informacje o pierwszym śniegu na północy sąsiedniej Kalifornii. Rozsądek wygrał – postanowiliśmy, choć z wielkim żalem, odpuścić sobie tym razem Wielki Kanion, Monument Valley, Kanion Antylopy, Sedonę . I tak przecież tutaj wrócimy – tłumaczyliśmy sobie. Pozbawieni nieco pomysłu, gdzie skierować nasze koła w Arizonie, postanowiliśmy, żeby to los za nas wybrał.
Ustawiliśmy nawigację na Laughlin, gdzie znaleźliśmy hotel w super niskiej cenie w wysokości 23$, co było miłą odmianą po szokujących nas cenach w Los Angeles. W razie czego nocleg mieliśmy zapewniony, a później się zobaczy – myśleliśmy. Napisaliśmy kilka wiadomości do innych motocyklistów, oferujących nocleg na stronie Bunk-a-Biker i ruszyliśmy przed siebie.
Wielka motocyklowa rodzina – Bunk-a-Biker
“Arizona jest jak Kalifornia – ogromna plaża tylko bez dostępu do oceanu” – żartował Tom, którego właśnie poznaliśmy. Do Laughiln finalnie nie dojechaliśmy, a przynajmniej nie teraz. Gdzieś w połowie trasy zatrzymaliśmy się przy kultowym Roy’s Motel, żeby rozprostować nogi i zobaczyliśmy wiadomość od Tom’a z Bunk-a-Biker. Tom zaprosił nas pod swój dach, oferując prywatny pokój i warsztat z narzędziami, gdybyśmy ich potrzebowali. To już nie pierwszy raz przekonaliśmy się, jak wspaniała jest motocyklowa rodzina i jak świetnie funkcjonuje społeczność motocyklistów z Bunk-a-Biker w USA. Po raz pierwszy z tego serwisu korzystaliśmy w Los Angeles, gdzie poznaliśmy Dave’a, a teraz, opowiadając nam o Arizonie, stał przed nami Tom – były wojskowy i zapalony motocyklista.
Przy skromnym budżecie jak nasz, takie witryny jak Bunk-a-Biker, oferujące darmowy nocleg, to bardzo duże odciążenie naszego codziennego budżetu. Ale nocleg to tak naprawdę tylko dodatek. Prawdziwą wartością są ludzie, których dzięki nim możemy poznać. Serdeczni i otwarci, zawsze służący poradą i pomocą. To niesamowite jak przynależność do grupy motocyklistów, otwiera drzwi do serc innych ludzi. Z naszej strony, zawsze staramy się im za to odwdzięczyć, czy to naszymi historiami z podróży, opowieściami o Polsce, czy kolacją dla całej rodziny. Dzięki temu nasza podróż nabiera nowego wymiaru, nie tylko zwiedzamy piękna miejsca, parki narodowe, muzea i miasta, ale też poznajemy ludzi. I to chyba oni bardziej niż wszystkie widoki, zapisują się w naszej pamięci. Gdzieś, kiedyś usłyszeliśmy, że “są miejsca na świecie, które można zobaczyć i ludzie, których trzeba poznać”. Tom i jego żona Julia zdecydowanie do tych osób należeli.
Oatman – miasteczko, gdzie burmistrzem został osioł
O Oatman słyszeliśmy, zanim jeszcze wyjechaliśmy w naszą podróż. Kto planuje trasę przez Stany Zjednoczone, na pewno prędzej, czy później trafi na informacje o Oatman – malutkim miasteczku, leżącym obok historycznej drogi 66. Chociaż sami nie planowaliśmy jeszcze dalszej trasy, to z chęcią przystaliśmy na propozycję Toma wspólnego wyjazdu do Oatman. I tym sposobem, następnego dnia z samego rana ruszyliśmy na zachód za jego wiśniową Cherry Pie przez okoliczne, pustynne tereny.
Oatman powstało na początku lat XX, kiedy znaleziono tutaj pokłady złota. Początkowo miasteczko dobrze prosperowało, wybudowano bank, hotele, bary, sklepy. Po kilkudziesięciu latach pokłady złota się skończyły, a miasto do 1960 zupełnie się wyludniło. Ludzie zniknęli, pozostawiając za sobą opustoszałe miasto i… zwierzęta, których potomkowie do dzisiaj przechadzają się ulicami Oatman. A mówimy tutaj o sławnych osłach z Oatman, zwanych też burros. To właśnie one nadają temu miejscu charakteru i wyróżniają Oatman na tle innych ghost town, których w Stanach Zjednoczonych jest naprawdę dużo. – A słyszeliście, że tutejszym burmistrzem został osioł? – zapytał się nas nagle Tom. My zdębieliśmy, bo wyglądało na to, że on tak na poważnie, a nam się to zupełnie w głowach nie mieściło. Widząc nasze zmieszanie, pospieszył z wyjaśnieniami i opowiedział nam historię znalezionego na pustyni małego osiołka. Walter, bo tak został nazwany, szybko podbił serca ludzi w okolicy, a i później w internecie. Z czasem, ze sławą przyszedł też stołek burmistrza miasta, a Walter do dzisiaj dumnie paraduje z przypiętą muchą na szyi w barwach amerykańskiej flagi po ulicach Oatman.
The Dollar Bill Bar
Osły to pierwsza atrakcja miasteczka. Drugą jest hotel, w którym podobno swoją noc poślubną spędzili Clark Gable i jego żona Carole Lombard. Część pokojów na piętrze przekształcono w mini muzeum, gdzie można zobaczyć zrekonstruowaną sypialnię sławnych kochanków. I wydawać by się mogło, że to oni stoją za popularnością tego miejsca, to nie ma nic bardziej mylnego i sławy tego miejsca należy szukać na parterze w The Dollar Bill Bar.
The Dollar Bill Bar niegdyś był barem, w którym górnicy z pobliskiej kopalni złota spędzali wieczory, relaksując się przy trunkach i grając w karty. Podobno, za każdym razem, kiedy dostawali wypłatę, zostawiali w barze przybity do ściany 1$ banknot ze swoim imieniem, który miał służyć im, kiedy przyjdą gorsze dni i zabraknie gorsza w kieszeni. I chociaż The Dollar Bill Bar dzisiaj to bardziej restauracja niż bar, to tradycja przypinania banknotów pozostała, tworząc nietuzinkowy wystrój wnętrza.
Również i my dołożyliśmy tam swojego dolara, a nawet i stówkę z Waryńskim, bo w tysiącach zielońców przyczepoionych do ścian, udało nam się dostrzec i zagraniczne waluty. Połaziliśmy jeszcze trochę uliczkami Oatman, czując się dosłownie jak na planie filmowym “Siedmiu wspaniałych”. Odwiedziliśmy więzienie, starą kopalnię złota i kilka sklepów, gdzie można było kupić wszystko i nie. Żelazka, metalowe kubki, winyle, tablice rejestracyjne z różnych stanów, wyroby ze skóry, łapacze snów, części do samochodów i wiele innych gratów. Później, spakowaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem do Toma, gdzie wieczorem czekała na nas prawdziwa, amerykańska uczta BBQ.
Christmas tree pass i moje pierwsze szutry
Christmas Tree Pass zważyliśmy przypadkiem z NV Highway 163, jadąc w kierunku Needles. Szutrowa droga odbijała zawijasami w lewo, gdzieś w stronę widocznych na horyzoncie Spirit Mountain. Później, już będąc u Toma, poszperaliśmy trochę w necie, szukając więcej informacji na jej temat. Prócz ciekawostki, że w okresie świątecznym droga jest cała przyozdobiona kolorowymi dekoracjami świątecznymi, i stąd oczywiście jej nazwa, dowiedzieliśmy się, że mimo, że jest w całości szutrowa, powinna być w niezłej kondycji. Idealna, żeby spróbować pierwszych w moim życiu off’ów – pomyślałam z ekscytacją.
Zanim jednak skierowaliśmy nasze koła w stronę Christmas Tree Pass, wiedzieliśmy, że musimy zrobić jedną rzecz w moim motocyklu, a chodziło o obniżenie kanapy. Kto kiedykolwiek siedział na Kwalasaki KLR ten wie, że ten motocykl należy do dość wysokich. Ja sama nie należę do niskich osób, ale ledwo co sięgałam palcami do ziemi. Tak naprawdę po mojej pierwszej parkingówce przed garażem Rayana, drugiego dnia od zakupu motocykla, wiedzieliśmy, że będziemy musieli coś z tym zrobić. Opcji było kilka, od kupienia tzw. “lowering links” (tutaj podrzucamy link, gdyby ktoś się zastanawiał, o czym piszemy) lub nowej, akcesoryjnej kanapy po samodzielne wycięcie pianki kanapy motocyklowej. Niestety żadna z tych opcji nie była idealna. Pierwsza zaburzała geometrię motocykla, co odradził nam Rayan. Druga była zwyczajnie droga, bo nowa kanapa kosztowała około 400$ (tutaj link do firmy, która robi je świetnie, ale niestety jakość idzie w parze z ceną). A trzecia zmniejszała komfort jazdy, ale wydała się nam najbardziej korzystna dla naszego budżetu, więc ta opcja finalnie wygrała, a cztery litery po prostu przywykną.
Tutaj przyszedł nam znowu z pomocą Tom, który użyczył nam swojego garażu, gdzie znaleźliśmy wszystkie narzędzia, których potrzebowaliśmy do obniżenia kanapy. Od dobrych noży i piłek do wycięcia pianki, po pistolet tapicerski i opalarkę, żeby ładnie naciągnąć pokrycie kanapy. Wszystko zrobiliśmy może w godzinę, efekt był na tyle dobry, że nikt nawet nie zauważył, że obniżaliśmy kanapę sami, a ja mogłam w końcu pewnie postawić całą stopę na ziemi. Teraz byłam już gotowa na swoje pierwsze szutry! A jak było? Niech zdjęcia powiedzą same za siebie. Ja tylko dodam, że wiem, że to nie moje ostatnie szutry. I wiem, że jeszcze muszę się wiele nauczyć. A wszystko jeszcze przede mną.
Laughlin i nasza pierwsza wizyta w kasynie
Do Laughlin początkowo nie dojechaliśmy, ale w końcu i tak tutaj trafiliśmy. Christmas Tree Pass trochę nas wymęczyła, bo jak się okazało było całkiem dużo piaszczystych odcinków, więc uznaliśmy, że hotel w tak atrakcyjnej cenie (rzeczone wcześniej 23$) nie uszczupli naszego budżetu aż nadto, a przynajmniej będziemy mogli zmyć z siebie kurz i pył. Laughlin tak naprawdę nie ma za wiele do zaoferowania, prócz tanich hoteli i kasyn, które swoje lata świetności mają już dawno za sobą. Głównie zależało nam na ciepłym prysznicu, ale mieliśmy też specjalnie przygotowany woreczek z dolarami, które Szymek dostawał w ramach napiwków, pracując jeszcze na Islandii. Ten woreczek miał swoje przeznaczenie już od dawna. Chcieliśmy zawsze zagrać w kasynie, a napiwki wydały nam się odpowiednie do tego celu. Taka nieco pokrętna logika – niby nasze pieniądze, ale nie zarobione, więc nie będzie nam aż tak żal, jeśli je przegramy. Zaopatrzeni w ten woreczek, który wymieniliśmy na kasynowe kupony, zanurzyliśmy się kolorowym świecie pokera, ruletki, maszyn z grami i jednorękich bandytów. I wiecie co? Świetnie się bawiliśmy, a co więcej – udało nam się wygrać pierwsze 160$!