Joshua Tree Park nie należy do najbardziej popularnych Parków Narodowych w Stanach Zjednoczonych. Daleko mu do wspaniałości Grand Canyon, Monument Valley czy Death Valley. Większość odwiedzających po prostu przez niego przejeżdża, odhaczając kolejne atrakcje znajdujące się przy drodze, biegnącej czarną wstęgą przez pustynne tereny parku. Znajdziemy tutaj wszystko – fantastyczne formacje skalne, wąwozy, ukryte kaniony i tysiące drzew Jozuego. Wśród nich kilka malowniczo położonych campingów, a na jednym z nich spędziliśmy kilka cudownych dni. Ale zanim tam trafiliśmy, czekała na nas niezapomniana droga. Tym bardziej wyjątkowa, że było to moje pierwsze 240 kilometrów na nowym motocyklu, ze świeżo odebranym prawem jazdy w kieszeni.
Droga z Los Angeles do Joshua Tree Park
Los Angeles pożegnaliśmy z głęboką ulgą. Nie jesteśmy fanami wielkich miast, galopującego w nich życia, wszechobecnego konsumpcjonizmu i niewyobrażalnych korków. Prawdę powiedziawszy, nawet nie byliśmy pod słynnym znakiem Hollywood, nie zobaczyliśmy alei sław i nie odwiedziliśmy Malibu Beach. Czas, który spędzaliśmy w Los Angeles głównie mijał nam na załatwieniu wszystkich formalności związanych z kupnem mojego motocykla, przygotowaniu go do jazdy i przeglądaniu kufrów pełnych naszych starych rupieci, które przyjechały Basiorkiem z Meksyku w zeszłym roku. Resztę czasu spędzaliśmy w warsztacie Ryan’a, genialnego mechanika, od którego naprawdę wiele się nauczyliśmy, ale też wspaniałego człowieka, gromadzącego dookoła swojego warsztatu lokalną społeczność motocyklistów. Spędziliśmy wiele wesołych wieczorów przy ognisku i piwku, poznaliśmy jego rodzinę, przyjaciół, a nawet w pewnym momencie przygarnął nas do siebie, w momencie, gdy czekanie na części do motocykli nieznośnie się wydłużało, obciążając znacznie nasz budżet. Ciężko było się pożegnać, bo przywiązaliśmy się już do niego i jego rodziny, ale motocykle były gotowe, spakowane, a nasze serca tęskniły za drogą.
Plan był prosty – wczesnym rankiem, jak najszybciej wyjechać z Los Angeles zanim jeszcze Miasto Aniołów zacznie tak naprawdę tętnić życiem, omijając później San Bernardino dojechać do Joshua Tree Park na wieczór. Rozważaliśmy jeszcze w międzyczasie dłuższy postój w Palm Springs. Łącznie około 240 kilometrów do przejechania.
Dopóki byliśmy chronieni przez panele akustyczne wzdłuż autostrady i wysokie budynki na przedmieściach Los Angeles, jechało się spokojnie. Za San Bernardino w pewnym momencie skończyły się panele, a wysokie zabudowania Los Angeles zamieniły się na niskie budynki farm rozsianych po pustynnym terenie. Właśnie na taki krajobraz czekaliśmy – niczym niezmącone przestrzenie, ciągnące się po horyzont. Zachwyt nie trwał długo, bo kiedy tylko wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń, wiatr uderzył w bok naszych motocykli, tak mocny, że ledwo udawało mi się utrzymywać Pigletka na swoim pasie jazdy. Cały czas szamotało mną to w lewo, to w prawo, czasami wiatr jakby się nad nami litował i zmieniał kierunek w stronę przeciwną do naszego kierunku jazdy, dając chwilowe wytchnienie od bocznych podmuchów. Szymek zdecydowanie lepiej sobie radził w tych warunkach, a dla mnie to była niezła szkoła przetrwania. Niewiele pamiętam z tej podróży, prócz nieustającego szumu w kasku i łez, które wyciskał wiatr z moich oczu, kiedy z powodu wciąż parujących okularów, próbowałam jechać z podniesioną szybką. Gdzieś w Palm Springs minęliśmy po drodze ogromną ilość gigantycznych wiatraków. Takich naprawdę dużych, jakich jeszcze nigdy nie widzieliśmy. – No tak, to było do przewidzenia – pomyślałam sobie i obiecałam w duchu, że od teraz będę omijać wiatraki szerokim łukiem.
Dojechaliśmy do Joshua Tree Park, kiedy słońce niemalże już całkowicie schowało się za wzgórzami, malując je niesamowitymi barwami. Wiatr nieco ustąpił w okolicach Yucca Valley, pozwalając nam w pełni rozkoszować się otaczającą nas pustynią we wczesnowieczornej odsłonie. Podjechaliśmy pod budkę strażnika parku, chcąc kupić Annual Pass i dowiedzieć się, na który camping mamy jechać, a dowiedzieliśmy się tylko, że wszystkie są już dawno zajęte i niestety, ale ten wieczór musimy spędzić poza terenem parku. Nie spodziewaliśmy się tego, bo specjalnie przyjechaliśmy we czwartek, żeby nie mieć problemów ze znalezieniem miejsca na weekend. Nie pozostało nam nic innego jak poszukać innego noclegu w okolicy i spróbować wjechać do parku rano. Udało się, ale zanim przejdziemy do dalszej części naszej opowieści, musimy napisać Wam o dwóch ważnych sprawach – wspomnianej już wcześniej karcie wstępu do parków narodowych i campingach na terenie parku Joshua Tree.
America the Beautiful – karta wstępu do parków narodowych
Każdy, kto opowiadał nam o podróży przez Stany Zjednoczone zawsze wspominał o Annual Pass lub America the Beautiful Pass. Jest to karta uprawniająca do wielokrotnego wstępu, bez dodatkowych opłat, na teren wszystkich parków narodowych i terenów rekreacyjnych w całych Stanach Zjednoczonych. Niestety nie obejmuje wejścia do parków stanowych. Jednorazowe wejście to zwykle koszt około 25-30$ za osobę, lub za pojazd, w zależności od parku. Karta natomiast kosztowała nas 80$, co było dla nas bardziej korzystne, tym bardziej, że do końca roku 2023, czyli kiedy my podróżowaliśmy po USA, na karcie mogły być wpisane dwie osoby. Od 2024, niestety, ale każdy odwiedzający potrzebuje swojej, imiennej karty. Karty są niemalże zawsze sprawdzane przed wjazdem do parku i często weryfikowane z innym dokumentem tożsamości, więc warto zadbać, żeby podpis z tyłu karty był czytelny. Można je zazwyczaj kupić u rangerów na wejściu do parku albo w punktach informacyjnych. Dostępna jest też opcja zamówienia jej na stronie, ale wtedy trzeba doliczyć koszty wysyłki.
Campingi na terenie parku i tereny blm
Na terenie parku znajduje się 8 campingów. Część z nich trzeba rezerwować z wyprzedzeniem, część działa na zasadzie first came – first served. Jumbo Rock, Indian Cove, Black Rock i Cottonwood należą do tej pierwszej grupy. Są one nieczynne poza miesiącami letnimi, gdzie generalnie sam park nie cieszy się ogromną popularnością ze względu na ogromne upały. Miejsce tam można rezerwować na stronie www.recreation.gov. Natomiast Belle, Hidden Valley, Ryan i White Tank to campingi first came first served. Biorąc przykład z nas, albo inaczej, ucząc się na naszych błędach – lepiej pojawić się wcześniej lub skorzystać z możliwości rezerwacji miejsca, niż przyjechać tak jak my i dowiedzieć się wieczorem, że wszystko jest już zajęte.
Jeśli jednak zdarzy się Wam taka sytuacja, można skorzystać z licznych terenów BLM, które znajdują się dookoła parku. BLM (Bureau of Land Management) to tereny użytku publicznego, gdzie można campingować bez żadnych opłat. Oczywiście trzeba być na to przygotowanym, bo zazwyczaj nie znajdziemy tam wody i toalet, o sklepach nawet nie wspominamy. My finalnie zatrzymaliśmy się na normalnym campingu niedaleko wjazdu do parku i tam spędziliśmy noc.
Wjeżdżamy do Joshua Tree Park!
Postanowiliśmy ruszyć jeszcze przed wschodem słońca, a śniadanie i kawę przyrządzić sobie już na miejscu w parku, kiedy już uda nam się znaleźć miejsce campingowe. Szybko spakowaliśmy nasze graty, zostawiliśmy Panu w skrzynce opłatę za camping, bo wieczorem już nikogo z obsługi nie było i ruszyliśmy w stronę parku.
Minęliśmy zamkniętą jeszcze budkę rangerów przy wjeździe i wjechaliśmy w świat skał, kaktusów i drzew Jozuego. Ze względu na wczesną porę wiedzieliśmy, że będziemy musieli wrócić do parkowej bramy wjazdowej później, żeby kupić kartę wejściową i opłacić camping. Byliśmy zupełnie sami na drodze, tylko dźwięk silników naszych motocykli przerywał ciszę. Czarny asfalt wił się delikatnie przez pustynię, odkrywając przed nami kolejne wspaniałe widoki. Po niecałych 20 kilometrach dojechaliśmy do naszego campingu – Hidden Valley.
Zaparkowaliśmy nasze motocykle na pustym parkingu obok i poszliśmy zobaczyć jak wygląda camping. Byliśmy bardzo wcześnie, dlatego nie mieliśmy większych problemów ze znalezieniem wolnego miejsca. Sporo osób powoli pakowało się już w dalszą podróż, zwalniając swoje spoty campingowe. Zajęliśmy jeden z nich, zaraz obok gigantycznej skały, wyrastającej z ziemi niczym monolit. Na spokojnie zaparzyliśmy sobie kawę i z zachwytem podziwialiśmy słonce, zalewające dolinę ciepłymi promieniami słonecznymi.
W Joshua Tree Park spędziliśmy kilka dni. Część przeznaczyliśmy na leniwe łażenie po okolicznych szlakach, których jest naprawdę bardzo dużo. Chociaż jeszcze więcej zabawy będą mieli miłośnicy wspinaczek, bo Joshua to prawdziwa mekka dla wspinaczy. Część spędziliśmy na motocyklach, eksplorując okoliczne tereny i odkrywając zupełnie nam obce krajobrazy. Nie będziemy Wam opisywać, jak kilometr po kilometrze zwiedzić park, takich wpisów znajdziecie w sieci od groma. Opiszemy za to kilka miejsc, które zostały najdłużej z nami w naszej pamięci.
PIONEERTOWN – jesteśmy na dzikim zachodzie
– Chyba zima przyszła szybciej niż się spodziewaliśmy – pomyślałam, wychodząc zmarznięta z namiotu. Nie przespaliśmy tej nocy najlepiej. Pomimo naprawdę ciepłych śpiworów i niezłych mat, które powinny zapewnić nam komfort spania, zmarzliśmy tej nocy bardzo. Przy kawie, której ciepło miło nas rozgrzało od środka, postanowiliśmy podjechać do Wallmart’a i rozejrzeć się za jakimiś wkładkami do śpiworów lub zwykłymi kocami. Wallmart to sklep zazwyczaj dobrze zaopatrzony w sprzęt campingowy, wiec mieliśmy nadzieje, ze uda nam się coś znaleźć. Brakowało nam też wody i internetu, żeby skontaktować się z rodziną, więc tym bardziej wyjazd z parku był musem. Ustawiliśmy nawigacje na Starbucks’a, gdzie mieliśmy pewność, że znajdziemy internet i ruszyliśmy w stronę miasta. Słońce już na dobre wyszło zza łagodnych pagórków. Obejmując nas swoimi ciepłymi ramionami, sprawiło, że szybko zapomnieliśmy o chłodzie i nieprzespanej nocy. Znowu cieszyliśmy się drogą, porankiem i cudownymi krajobrazami.
Chwilkę później byliśmy już w mieście, które dopiero budziło się do życia. Na drogach zaczął się już poranny ruch, ludzie jechali do pracy, dzieci czekały na żółte, szkolne autobusy. Kiedy w oddali zobaczyliśmy zielone logo Starbucksa, wiedzieliśmy już gdzie mamy skręcić. Przy kawie, korzystając z internetu zadzwoniliśmy do naszych rodzin i jeszcze dobrze nie zdążyliśmy się rozłączyć, a zza naszych pleców dobiegło głośne: „dzień dobry!” z typowym dla mieszkających w USA Polaków akcentem. Nie powinno to dziwić, bo Polonia w USA, mimo wszystko, jest bardzo duża, a jednak byliśmy pozytywnie zaskoczeni. Pani mieszkająca w okolicy od kilkunastu już lat, opowiedziała nam o okolicy, podsuwając kilka pomysłów, co możemy zobaczyć poza parkiem. Tym sposobem, po zakupach w Wallmarcie, gdzie finalnie zaopatrzyliśmy się w budżetowe kocyki, skierowaliśmy się w stronę małego miasteczka rodem z westernów – Pioneerstown.
Pioneertown zostało założone w 1947 roku, w rok później kiedy to główny pomysłodawca – Dick Curtis, podzielił się swoim marzeniem o “żywym planie filmowym”. Wkrótce siedemnastu inwestorów zainwestowało po 500 dolarów i założyło spółkę. Firma następnie zakupiła 32 tysiące akrów ziemi, na której powstało Pioneertown. Cel Dicka Curtisa był prosty i wyjątkowy jednoczenie. Chciał stworzyć miejsce, w którym mogliby pracować i bawić się z przyjaciółmi, rodziną i współpracownikami. Tematyczne miasto z lat 80 XIX wieku, miało służyć zarówno jako miejsce kręcenia filmów, jak i być miejscem odpoczynku dla ludzi z pobliskiego z Los Angeles. Początkowo wszystko szło w dobrą stronę, wybudowano w pełni funkcjonujące miasto, przyciągające coraz więcej ludzi, ale wraz z rozgłosem przyszli i duzi przedsiębiorcy i ich pieniądze. Cele społeczne zeszły na dalszy plan i kiedy już Dick Curtis myślał, że jego marzenie blednie, zupełnie przypadkowo w mieście pojawił się producent filmowy “The Cisco Kid” – Philip N. Krasne. Pioneerstown tak mu się spodobało, że wynajął je na 25 lat, co przyczyniło się do ponownego zainteresowania samym miastem i doprowadziło do jego rozkwitu.
O tym wszystkim dowiedzieliśmy się z muzeum znajdującego się na terenie miasteczka. Pioneerstown jest naprawdę malutkie, składa się z jednej ulicy, wzdłuż której stoją budynki w westernowym klimacie. Ale ta jedna ulica wystarczyła, żebyśmy mogli poczuć prawdziwego ducha dzikiego zachodu. Pospacerowaliśmy trochę, ale skwar zaczął nam za bardzo dokuczać, dlatego wróciliśmy do motocykli i z ulgą pomknęliśmy czarnymi wstęgami, pięknych amerykańskich dróg.
Zwiedzamy Joshua Tree Park – Szlak Hidden Valley Nature Trial
Tego dnia już od wczesnych godzinnych porannych nasz camping tętnił życiem. Słychać było z daleka rozmowy i śmiechy. A to za sprawą kawy, którą przywieźli o poranku rangerzy parku dla wszystkich obozowiczów. Tak po prawdzie, to ten miły minievent nazywał się Climber Coffee, ale zaproszeni byli wszyscy, wiec nie omieszkaliśmy zabrać naszych kubków, które wypełniliśmy z dolewka wyśmienitą kawa z mlekiem. Przy okazji poznaliśmy tutejszego rangera, którego podpytaliśmy o pobliskie szlaki piesze. Polecił nam pętelkę po dolinie Hidden Valley, od której zresztą wziął nazwę camping, na którym się zatrzymaliśmy.
Pomyśleliśmy, że to niezły pomysł i dzień wolny od motocykli dobrze nam zrobi. Poczekaliśmy do późnego popołudnia, żeby nieco zelżał upał, bo około godziny 11-12 robiło się już nieznośnie gorąco. Wyruszyliśmy około 16.
Mimo, że szlak jest naprawdę dobrze oznakowany, to na samym początku gdzieś pobłądziliśmy i spędziliśmy trochę czasu, szwendając się po pustyni, wśród drzew Jozuego i głazów, zanim odnaleźliśmy wejście na szlak Hidden Valley Nature Trail. Ale udało się.
Podążyliśmy kamienistą ścieżką, która pięła się w górę pomiędzy wysokimi skałami. Na samym jej końcu odsłaniając małą, porośniętą niskimi drzewami dolinkę – Hidden Valley. Nasz szlak dalej wiódł na samo jej dno i później wił się wzdłuż wysokich formacji skalnych. Mniej lub bardziej strome i wymagające skałki, przyciągają do Hidden Valley całe rzesze wspinaczy. To podobno właśnie tutaj zrodziła się miłość Amerykanów do tego sportu. I również tego dnia, znalazło się kilku śmiałków, próbujących zdobyć kolejne szczyty. Przez pewien czas, z nieukrywanym podziwem, obserwowaliśmy ich zmagania z własnymi słabościami i niemalże razem z nimi odczuwaliśmy ulgę i radość z kolejnej zdobytej skały. Później dalej podążyliśmy szlakiem, wijącym się wśród przepięknej roślinności pustyni Mojave.
Zwiedzamy Joshua Tree Park – Szlak na Baker Dam
– Spójrz! Wygląda jakbyśmy byli w skalnym ogrodzie! – innego dnia szliśmy ścieżką pomiędzy skałami na tamę Baker Dam i co chwila miałam nieodparte wrażenie, że ktoś celowo zasadził tutaj te wszystkie rośliny dookoła, tworząc piękne kompozycje. Skały, krzewy i uschnięte drzewa były tłem dla kaktusów i delikatnych pustynnych kwiatków, które mimo, że skromne to właśnie one tutaj wiodły prym. Zachwycałam się ich delikatnością, ale też siłą, bo niewiele co przeżyje, a co dopiero jeszcze zakwitnie w tak mało sprzyjających warunkach, jakim jest pustynia.
Później zachwyciłam się po raz kolejny, kiedy wdrapaliśmy się na niewielką skałę i naszym oczom ukazała się rozległa panorama. Tak naprawdę to dotarliśmy właśnie do głównego punktu tego szlaku, czyli tamy Baker Dam, ale to otaczający krajobraz bardziej nas oczarował. Setki drzew Jozuego, wyciągające swoje dłonie w stronę zachodzącego słońca, lśniące złotem skały, kaktusy, juki – wszystko wyglądało dla nas tak niesamowicie, tak egzotycznie, że ciężko było się nam oderwać i pójść dalej. Przez moment nawet rozważaliśmy, żeby zostać tutaj na zachód słońca, ale nie chcieliśmy wracać motocyklami po zmroku.
Zaczęliśmy powoli schodzić kamienista ścieżką i niedługo później znów znaleźliśmy się w dolinie. Tutaj krajobraz zdominowały drzewa Jozuego i gigantyczne juki. Minęliśmy skały z petroglifami, które jak później się dowiedzieliśmy, były aktem wandalizmu, a nie prehistoryczna sztuką. Bowiem ekipa Walta Disneya postanowiła je podkolorować i upiększyć, podczas kręcenia filmu o kojocie Chico.
Kiedy słonce już na dobre schowało się za skałami, malując niebo purpurą zachodu, my już byliśmy przy naszych motocyklach, pakując się w drogę powrotna na nasz camping. Baker Dam jest bardzo krótkim i przyjemnym szlakiem, którego głównym punktem jest wspominania tama. Nam jego przejście zajęło może 2h, ale głównie dlatego, że robiliśmy dużo zdjęć. Sprawnemu piechurowi pewnie zajęłoby to około 40 minut. :))) Warto też wybrać się na szlak późnym popołudniem, ciepłe popołudniowe słonce nadaje temu miejscu magicznego klimatu.
Motocyklem przez Joshua Tree Park – wśród skał pustyni Mojave i kaktusów pustyni Sonora
Jechaliśmy drogą w stronę Cholla Garden. Byliśmy już w połowie drogi, kiedy krajobraz zaczął się diametralnie zmieniać. Zniknęły nagle kamienne formacje i drzewa Jozuego, ich miejsce zajęły pola włochatych, malutkich kaktusów ciągnących się dosłownie po horyzont. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że Joshua Tree Park to miejsce, gdzie spotykają się dwie pustynie – Mojave i Kolorado, będącą częścią wielkiej pustyni Sonora. Na jej granicy krajobraz gwałtownie się zmienia. Podczas, gdy wysoka pustynia Mojave charakteryzuje się rozległymi terenami porośniętymi drzewami Jozuego, wyściełającymi przestrzenie pomiędzy gigantycznymi formacjami skalnymi, niska pustynia Sonora to jałowy teren głównie porośnięty przez kaktusy Cholla. Możliwość zobaczenia, jak zmienia się ekosystem na tak małej przestrzeni, jest naprawdę niesamowita. I to właśnie malowało się przed naszymi oczami.
Kiedy już zjechaliśmy z wyżyn pustyni Mojave, zrobiło się cieplej i jakby bardziej sucho. Kaktusy były wszędzie – opanowały dosłownie całą przestrzeń, rosły nawet na poboczach i turlały się po drodze. Zatrzymaliśmy się przy Cholla Garden, miejscu gdzie rozpoczyna się krótki szlak pomiędzy kaktusami Cholla, nazywanymi również puchatymi misiami Cholla. Patrząc na nie faktycznie wyglądają jak mięciutkie misie, ale lepiej ich nie głaskać, bo bardzo szybko i niepostrzeżenie wczepiają we wszystko i bardzo trudno się je później usuwa.
Po krótkim i przyjemnym spacerze po Cholla Garden, wróciliśmy do motocykli i skierowaliśmy się znów w stronę pustyni Mojave. Chcieliśmy w drodze powrotnej zobaczyć kilka formacji skalnych, zanim słońce znów wespnie się wysoko na nieboskłonie i zrobi się potwornie gorąco. Mieliśmy w planach jeszcze dzisiaj się spakować, żeby z samego rana ruszyć w stronę Arizony. To był nasz ostatni dzień w Joshua Tree Park.
Co warto wiedzieć o Joshua tree Park?
- My w Joshua Tree Park byliśmy w okresie późnojesiennym. W dzień było dla nas wciąż za ciepło i chowaliśmy się w ciągu dnia przed słońcem. Kiedy tylko słońce zachodziło, robiło się momentalnie bardzo zimno, a nocy temperatura spadała nawet poniżej 0. Z tego co wiemy, najlepszą porą na odwiedzenie Joshua Tree Park jest wiosna, kiedy to temperatury są najbardziej optymalne, a pustynia zamienia się w jeden wielki, kwitnący ogród. Lato w Joshua Tree Park bywa potwornie gorące, temperatura dochodzi do 40, a znowu zimną znowu spada do 15, chociaż potrafi też spaść śnieg. Tak naprawdę, odpowiednio przygotowani, jesteśmy w stanie cieszyć się parkiem przez cały rok.
- W Joshua Tree Park potrafi też być bardzo tłoczno. Nie pisaliśmy o tym, bo rzadko jeździliśmy w ciągu dnia. Zazwyczaj na wycieczki zbieraliśmy się bardzo wcześnie rano albo dość późnym popołudniem, kiedy już większość turystów zdążyła opuścić park.
- Miejsca campingowe znikają bardzo szybko. Podobno w wysokim sezonie, trzeba je rezerwować z przynajmniej 2-tygodniowym wyprzedzeniem. Ze względu na bogactwo skał wspinaczkowych, większą popularnością cieszą się te campingi, które są położone na pustyni Mojave. Wydaje nam się też, że są lepsze z punktu widzenia logistycznego – bliżej do miasta, gdzie znajdziemy wodę i prowiant.
- No właśnie – woda. Na terenie parku nie znaleźliśmy żadnych, czynnych ujęć wody. Słyszeliśmy, że kiedyś było w okolicy naszego campingu, ale niestety my go nie znaleźliśmy. Najbliższe ujęcie było zaraz przy wjeździe do parku od strony Joshua Tree, gdzie można było za darmo napełnić wodą kanisterki.
- Na terenie parku nie ma również żadnego miejsca, żeby wziąć prysznic. My akurat mieliśmy szczęście, bo użyczyliśmy naszego miejsca campingowego chłopakom z camperem, a oni w zamian użyczyli nam prysznica. Innym, niestety pozostaje tylko wzięcie prysznica na stacji benzynowej lub na siłowni lub basenie, które dostępne są w pobliskim Twentynine Palms. Lub życie bez.