Piąty dzień wyprawy był najlepszy, szósty najgorszy a siódmy… najnudniejszy, ale i czasem taka nuda jest potrzebna. Żeby nadrobić nieco drogi, której nie udało się pokonać dzień wcześniej wybrałem najszybszą z opcji dostania się nad Węgierski Balaton, czyli jazdę samymi autostradami. Chwila i byłem już na granicy, tam kolejna szybka kontrola, a zaraz za nią pierwszy zjazd by kupić winietę. Przy okienku spotkałem anglika, który samotnie zawędrował tutaj na swoim BMW i był teraz w drodze powrotnej z Serbii. Świetnie się z nim rozmawiało. Jeździł już od ponad trzydziestu lat i po siwiźnie na głowie widać było, że czas go nie oszczędził, jednak tak pozytywnego uśmiechu na twarzy próżno dziś szukać u jakiegokolwiek młodziaka. Pasja do zwiedzania świata w siodle motocykla napędzała jego życie.
Dzień siódmy: Reșița (Rumunia) – Siófok (Węgry): 577 km
Dalej autostrady i autostrady i nieciekawe widoki. Można byłoby zasnąć. Za to pogoda starała się mnie przeprosić za wczorajszy incydent, więc cały czas grzało słońce dosuszając resztę ubrań, które umieściłem pod siatką na bagażniku. W końcu jednak zobaczyłem w oddali ogromny akwen wodny okalany zielonymi wzniesieniami. Tak, to Balaton, czyli największe jezioro w centralnej Europie. Z daleka wygląda fajnie, jednak z bliska zależy gdzie się trafi. Na zdjęciach widziałem piękne plaże, ja jednak przybyłem do brzegu na końcu pewnej ulicy. Nie było tam plaży, a jedynie drewniane schody prowadzące do wody, dookoła rosła trzcina, pływały łabędzie, w oddali kąpali się ludzie. Nie chciało mi się szukać lepszej miejscówki. Nieważne. I tak nigdy nie kręciła mnie wielka woda, zawsze wolałem góry.
Pora było znaleźć nocleg. W miejscu gdzie teoretycznie powinien kwitnąć biznes turystyczny, liczyłem, że znajdę go bez problemu. Rzeczywistość była jednak odmienna. Wiele hoteli przy brzegach Balatonu było nieczynnych, zdewastowanych lub wystawionych na sprzedaż. To samo ze zwykłymi domami oferującymi nocleg. Wszędzie pukałem na próżno. Sporo domów miało także tabliczkę „na sprzedaż”. Po ponad dwóch godzinach znalazłem trzy czynne hotele, w jednym z nich brak miejsc, w dwóch pozostałych cena aż 40-45 euro za noc! Nie byłem w stanie tyle zapłacić, ponieważ maksymalnie podczas mojej wyprawy płaciłem za nocleg 20 euro. W końcu udało mi się znaleźć coś na booking.com. Oferta last minute 50% taniej z 45 euro na 22.5 ze śniadaniem w cenie. Ok. Tyle jeszcze mogłem wydać. Tylko znalezienie tego hotelu to była niezła jazda, ponieważ miał on rozlokowane budynki na 3 ulicach, a adres na stronie był jeden. Rozmowa telefoniczna z recepcjonistą, który instruował mnie jak mam znaleźć ten właściwy mogłaby zostać skeczem Monty Pythona. Myślałem, że jestem w ukrytej kamerze. W życiu nie odbyłem tak komicznej rozmowy. Ale w końcu po ponad 10 minutach wyjaśniania i wzajemnego określania lokalizacji udało się. Koniec nudnego dnia z szalonym zakończeniem.
Dzień ósmy: Siófok (Węgry) – Pinkafeld (Austria): 309 km
Zamek Sumeg
Pora było powoli zawijać się z Węgier. Pogoda dopisywała. Ostatnim punktem do odwiedzenia był średniowieczny zamek Sumeg (Sümegi vár). Wejście za 1500 forintów, czyli jakieś 19 złotych. Fajna, spokojna miejscówka, choć dziedziniec mógłby wyglądać bardziej klimatycznie, ponieważ plac z trawą gdzie pasał się koń i osioł jakoś tak nie pasował do zamkowych murów. Dobrze, że pracownicy dbali o klimat. Wszyscy w strojach z epoki, kolejne rycerskie inscenizacje i opowieści. Brakuje mi czegoś takiego w Polskich zamkach. U nas tylko bilet turyście wcisnąć i jak najwięcej straganów ustawić, a jak da radę to nawet gdzieś reklamy na murach przywiesić. Stroje z epoki i inscenizacje!? Zapomnijcie! Jak już to od wielkiego święta coś ogarną, ale na co dzień komu by się chciało? Jednak Węgrzy pokazują, że można!
Zamek Riegersburg
Pora było opuścić ich ziemię i udać się do sąsiadującej Austrii. Kraj ten przywitał mnie piękne wylanymi krętymi drogami. Gnałem mijając złociste pola i małe miasteczka. Po pewnym czasie dotarłem do zamku Riegersburg. Piękna barokowa warownia osadzona na ogromnej bazaltowej skale. Ku chwale niebios można wjechać tam kolejką. Wejście tam schodami zajęłoby mi wieki. Bilet za wjazd i zwiedzanie od zewnątrz kosztował 6 euro. Za wstęp do środka już 19 euro. Drogo, zresztą jak wszędzie, gdzie obowiązuje ta waluta. Przyjechałem 40 minut przed zamknięciem, więc nie było sensu brać tej droższej opcji. Obejście zamku i tak mnie usatysfakcjonowało, a i widok na panoramę austriackich terenów był bardzo fajny.
Zbliżał się wieczór więc ponownie musiałem zacząć szukać noclegu. Po doświadczeniach z poprzedniego dnia od razu wbiłem na booking i znalazłem tani pokój w akademiku w mieście Pinkafeld. Żeby nie było za łatwo odegrałem walkę z czasem, a konkretnie z nadciągającą burzą. W oddali widziałem ciemne chmury rozjaśniane przez rozbłyski piorunów. Oczywiście musiałem zmierzać w ich kierunku. W Pinkafeld jeszcze nie padało, ale moja rumuńska nawigacja nie miała zakodowanych numerów budynków, więc było tym trudniej znaleźć ten konkretny. Zaczynało kropić, niebo zrobiło się czarne i zerwał się wiatr. Minuty dzieliły mnie od tego, by znów skończyć w ulewie. Na szczęście jeden z panów w pubie wytłumaczył mi jak mogę odnaleźć akademik. Dotarłem tam dosłownie w ostatniej chwili. Szybko wyciągnąłem bagaż, przykryłem motocykl pokrowcem i biegiem do hotelu. Zaraz po przekroczeniu progu zaczął padać rzęsisty deszcz, który nie opuszczał miasta do późnych godzin nocnych.
Dzień dziewiąty: Pinkafeld (Austria) – Brno (Czechy): 263 km
Szczęście, co do nie moknięcia dopisywało mi również dziewiątego dnia trasy, choć zapowiadało się zupełnie inaczej, gdyż ciemne chmury towarzyszyły mi przez cały dzień. Powoli zmierzałem w kierunku Polski. Po drodze wpadłem do jednego z najpopularniejszych punktów turystycznych Europy, czyli Wiednia. Potrzeba minimum kilku dni by zobaczyć wszystko, co to miasto ma do zaoferowania. Ja mając niewiele czasu postanowiłem odwiedzić tylko pałac Schönbrunn. Jest to barokowa budowla powstała za czasów cesarza Leopolda I. Było tam na co popatrzeć, w dodatku jak na życzenie zza chmur wyszło słońce, więc odbiór wizualny tego miejsca był tym lepszy. Pałac, za którym rozpościerały się ogromne przestrzenie przyozdobione starannie wystrzyżonymi ogrodami, pośród których porozsiewane były małe fontanny, rzeźby i kwieciste dywany oraz słynna fontanna Neptuna osadzona u stóp wzgórza, na którego szczycie majaczyła Glorieta – wszystko to komponowało się w iście cesarską scenerię. Choć jest tam sporo turystów, to i tak nie czuje się tłoku, ponieważ teren jest tak ogromny. Pewnie i cały dzień by nie wystarczył by to wszystko obejść, a także zwiedzić sam pałac. Może kiedyś mi się uda.
Nie miałem zbyt wiele czasu, ponieważ chciałem już dotrzeć do Czech, a zakorkowane wiedeńskie ulice skutecznie zniechęciły mnie do odwiedzenia choć jeszcze jednego miejsca. Autostradą uciekłem z miasta i udałem się dalej na północ. Szybko dotarłem do Brna, gdzie bez trudu znalazłem nocleg, w którym odbyłem śmieszną rozmowę z recepcjonistą. Chciałem rozmawiać z nim po czesku, jednak on, gdy dowiedział się, że jestem z polski przeszedł na język angielski, mimo to ja dalej mówiłem po czesku, a on uparcie kontynuował po angielsku. Dziwne, ale przynajmniej, każdy z nas przećwiczył sobie język obcy.
Dzień dziesiąty: Brno (Czechy) – Pawłowice (Polska): 392 km
Czeska Macocha
Pora wracać do ojczyzny. Ostatnim punktem na mojej liście miejsc do odwiedzenia była czeska Macocha. Jest to lej krasowy położony w miejscowości Vilemovice. Na jego dnie znajduje się jaskinia Punkevni (Punkevní jeskyně). Dotarłem tam już o 10 rano, ale chętnych było tyle, że bilet dostałem dopiero na 13:40. Jednak warto było czekać. Sam bilet kosztował mnie 180 kc (30 złotych). Na dół Macochy warto zejść samemu napawając się piękną drogą w dół przez las. Na końcu ścieżki trafimy na wejście do jaskini Punkevni. Jest ich sporo w tym regionie, ale Punkevni jest najpopularniejszą. To właśnie tam wykorzystałem swój bilet. Jaskinia wygląda niesamowicie, chyba nawet lepiej niż Demianowska Jaskinia Wolności, ale i tak najfajniejszy był podziemny rejs zalanymi korytarzami jaskini. Super sprawa! Nie sądziłem, że tak mi się tam spodoba. Brawo dla Czechów, gdyż perfekcyjnie przygotowali wszystko dla turystów i z pewnością trzeba było włożyć sporo pracy by taka jaskinia była zdatna do zwiedzania. Po obiedzie w miejscowej restauracji ponownie dosiadam Hanki. Jestem już coraz bliżej Polski. Na moje pożegnanie z trasą pogoda postanowiła mi po raz ostatni podokuczać. Co chwilę wpadałem pod deszcz, a całą drogę walczyłem z silnym bocznym wiatrem. Mimo wszystko marne były jej starania, żadna pogoda już mnie nie zniechęci do ruszania w wyprawę!
Wróciłem do ojczyzny pokonując 3501 km. Po 10 dniach wreszcie usłyszałem polski język. Nie powiem, że tęskniłem. Szkoda, że moja przygoda już się skończyła. Podczas mojej trasy wiele osób pytało mnie, dlaczego podróżuję sam. Odpowiedź była zawsze taka sama: „by czuć się naprawdę wolnym i niezależnym”. Tylko jadąc w pojedynkę można uświadczyć tego uczucia. Mimo, że nie zawsze wszystko szło po mojej myśli nie zmieniłbym najdrobniejszej rzeczy w tym, co przeżyłem. Wszystko hartuje w boju i sprawia, że satysfakcja z osiągniętego celu jest jeszcze większa. Nie mogę doczekać się kolejnych tak wspaniałych tras. Nie ma dla mnie lepszego miejsca na świecie niż to w siodle mojego motocykla, gdziekolwiek bym nie zawędrował.