Czas najwyższy na następną część mojej relacji z wyjazdu do Rumunii. Dla tych, którzy jeszcze nie czytali mojego reportażu, i dla tych, którzy chcą jeszcze raz poczytać o moich przygodach, zapraszam do pierwszej części. A teraz czas na ciąg dalszy.
Moim następnym przystankiem była Rumunia. Ruszyłem z samego rana i szybko dotarłem go granicy, gdzie czekała mnie kontrola, która polegała tylko na pokazaniu dowodu. Początkowe wrażenia po wjeździe do Rumunii wydawały się ok. Spoko droga, jakieś miasto, niezbyt duży ruch, ale to, co się działo później to istny dramat. Jedną z największych tamtejszych dróg ekspresowych E79 udałem się do Hunedoary. To była ciężka przeprawa. Aż się wierzyć nie chce, że w XXI wieku w kraju, który jest członkiem UE jest taka droga.Przez ok. 100 km dziury, byle jak połatane kawałki asfaltu albo w ogóle brak jakiegokolwiek asfaltu, tylko żwir, ziemia i kamienie. Prędkość maksymalna to ok. 50km/h, miejscami nawet 20km/h. Moje moto miało srogi test zawieszenia. Odcinek, który miałem pokonać w godzinę jechałem 3 godziny. Na szczęście ruch był mały, więc w wielu przypadkach mogłem wykorzystywać całą szerokość drogi by obrać jak najlepszy tor jazdy między kamieniami i wielkimi dziurami. Spotkać tam jednolicie wylany odcinek asfaltu o długości chociaż 200 metrów to byłby istny cud. Dopiero po kilkudziesięciu kilometrach taki cud się stał. Był prawdziwy świeży asfalt. Ahhh!!! Ale, żeby nie było zbyt pięknie tylko przez jakieś 15 kilometrów, później znów dziury, szuter itd., czyli droga pod motocykl turystyczny, typu Africa Twin, a nie Shadowkę. Jednak moja maszyna dzielnie pokonała ten rumuński odcinek specjalny.
Dzień czwarty: Berettyóújfalu (Węgry) – Cârţişoara (Rumunia): 426 km
Jadąc przyglądałem się tamtejszym terenom. W przeciwieństwie do Węgier, gdzie napotykałem sporo pól uprawnych, tutaj ogromne połacie ziemi leżały absolutnie niezagospodarowane. Czasem służąc jedynie za pastwiska dla stad owiec lub kóz, prowadzanych przez podstarzałego pasterza. Wszystko wydawało mi się nieco dzikie, ale ta dzikość na swój sposób urzekała. Jadąc przez małe wioski, często widywałem starsze kobiety odziane w chusty na głowach, siedzące na ławeczkach przed swoimi domami, pasterze prowadzali swoje stado, a ktoś inny przewoził siano na wozie zaprzęgniętym w konia. Momentami czuć było starodawny swojski klimat. Ludzie jednak byli bardzo pozytywni i widząc czarnego jeźdźca na stalowym rumaku często uśmiechali się, machając i pozdrawiając. Jedynie szkoda było zaniedbanych bezpańskich psów, które w Rumunii spotykałem praktycznie wszędzie.
Zamek w Hunedoarze (Castelul Corvinilor)
W końcu dotarłem do zamku w Hunedoarze (Castelul Corvinilor). Cena za wstęp 30 lei, czyli 30 złotych. Zamek z zewnątrz prezentował się świetnie. Mimo, że powstał w średniowieczu to jednak wyglądem nieco odbiegał od innych tego typu budowli, które wcześniej widziałem. Niestety wnętrze już jednak nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Wydawało mi się takie zwyczajne, no może poza salami kolumnowymi.Nie poświęciłem zbyt wiele czasu na zwiedzanie, ponieważ nadchodziły ciemne chmury i trzeba było uciekać przed deszczem. Nie udało się i przez dobre 100 kilometrów jechałem moknąc pod chmurką. Na szczęście trafiłem na cywilizowaną autostradę, więc gnałem, ile fabryka dała ciesząc się z dobrze ulanej drogi. Później przestało padać i osuszony ciepłym wiatrem, dotarłem tam gdzie dotrzeć chciałem.
U stóp gór Fogaraskich
Góry Fogaraskie, to one piętrzyły się przed moimi oczami, a ja sam stałem u stóp drogi Transfogaraskiej – głównego celu mojej wyprawy. Marzenie stało się urzeczywistniać, choć nie sądziłem, że już w niedzielę, czwartego dnia mojej wyprawy uda mi się tam dotrzeć, zważając na trudne warunki jazdy. Udałem się do znalezionego przez Internet noclegu w Cartisoarze.Była to niewielka miejscowość licząca sobie około tysiąca mieszkańców. Małym hotelikiem zarządzała tam miła starsza pani, jakby żywcem wyciągnięta z latynoskiej telenoweli. Niestety, na stronie było zaznaczone „hotel oferuje posiłki”, więc cały dzień odpuszczałem sobie zakup prowiantu z myślą „zjem kolację w hotelu”, ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna, ponieważ jedzenia tam nie serwowano. Sytuacje uratował przybyły później syn właścicielki, który zawiózł mnie do jedynego otwartego w niedzielę wieczorem miejscowego sklepu, gdzie kupiłem chleb i jajka. Po tak ciężkim dniu nawet zwykła jajecznica była dla mnie prawdziwą ucztą. Jazda na godnego, deszcz, a przede wszystkim fatalne drogi wyciągnęły ze mnie sporo energii, jednak następny dzień miał mi wszystko wynagrodzić.
Dzień piąty: Cârţişoara (Rumunia) – Târgu Jiu (Rumunia): 275 km
No i wreszcie nadeszła ta chwila! Pora zacząć wspinaczkę po legendarnej drodze 7C, czyli Transfogaraskiej. Ranek był chłodny i pochmurny, jednak szczęście dopisywało i wędrówkę rozpocząłem bez towarzystwa opadów. Na starcie GPS wskazywał, że znajduję się 500 m n.p.m. i jadąc cały czas metraż ten rósł w górę. Wjazd na góry Fogaraskie zacząłem od północy. Początkowy odcinek prowadził przez las, ale już tam zaczęły się świetne winkle, choć drzewa przysłaniały większość widoków. W pewnym momencie dojechałem do skalistej półki na zboczu góry. Rozpościerał się stamtąd niesamowity widok na kotlinę i spływający jej środkiem wodospad Balea, a cały krajobraz dodatkowo upiększały zawieszone nisko chmury. Przebijając się przez góry Fogaraskie w wielu momentach można było dosłownie poczuć, że droga ta prowadzi do nieba, ponieważ raz po raz przejeżdżało się przez chmury.
Stairway to heaven!
Przemieszczając się dalej dotarłem do punktu, w którym pozostawiłem za sobą lasy, a przede mną otworzyła się wielka przestrzeń na ogromne skaliste góry, pokryte zieloną trawą i rozłożoną niczym serpentyna drogę pnącą się ku szczytom. Ciężko dobrać słowa, by opisać piękno tych widoków. Sam asfalt tworzący Transfogaraską nie był najlepszej jakości, w końcu położono go 45 lat temu. Było na nim nieco dziur i nierówności, to nie była to żadna niedogodność. Setki ciasnych zakrętów i nieziemskie widoki wynagradzały wszystko.
Na jednym z winkli zobaczyłem pasterza, który siedział na kamieniu pilnując pasących się w dole owiec. Pomachałem mu, a on odwzajemnił gest z uśmiechem.Tysiące motocyklistów pokonuje tysiące kilometrów, by móc zobaczyć to, co on ma na co dzień. Ale tego dnia, ruch na Transfogaraskiej był znikomy. Średnio raz na dziesięć minut natrafiałem na inny pojazd, więc mogłem w pełni i na luzie cieszyć się jazdą nie bacząc, że zwalniam ruch. Hanka bez trudu pięła się po drodze pewnie pokonując każdy ciasny zakręt, obalając tym samym mit krążący pośród niektórych bajkerów, że typowy cruiser nie nadaje się na tak kręte drogi.
Niestety ten etap trasy minął o wiele, wiele za szybko. Jadąc jak w transie, oszołomiony pięknem tego miejsca, czułem jakby minęła ledwie minuta, a już byłem na szczycie przed tunelem, który przebijał pasmo górskie na południową stronę. Pozostałości po kilkumetrowej warstwie śniegu nadal kurczowo trzymały się ściany przed wjazdem. Było tam też parę straganów i kilka osób krzątających się wokół nich. W poniedziałek rano nie mają tam żadnego zbytu, ale podobno w weekendy trasa jest oblegana przez turystów, więc miejscowi starają się to wykorzystać. Przed wjazdem do tunelu GPS pokazywał, że znajduję się 2000 m n.p.m., więc od startu wspiąłem się ponad 1,5 km.
Po drugiej stronie tunelu
Po przejechaniu na drugą stronę góry widoki nadal był równie cudowne jak na jej północnej części, choć droga nie wiła się już tak ciasną serpentyną jak wcześniej. Pora było z bólem serca zjeżdżać w dół. Dalej szosa spadała teraz ku gęstym lasom, gdzie nadal nie brakowało zakrętów. Niestety, ale niebo stwierdziło wtedy, że „dosyć tego dobrego!” i chłodnym deszczem postanowiło ocucić mnie z bajkowego snu. Mimo to byłem szczęśliwy i mówiłem sobie „teraz może padać”, bo i tak najważniejsze punkty tej trasy udało się zaliczyć przy dobrej pogodzie i widoczności.
Kontynuując podróż dostrzegłem prześwitujące za drzewami jezioro Vidraru i gdy wreszcie udało się trafić na jakiś przydrożny zjazd mogłem mu się lepiej przyjrzeć. Usytuowane było, a jakżeby inaczej, pośród skalistych wzniesień porośniętych drzewami i wyglądało bajecznie. Ach te góry Fogaraskie, nie miały dla mnie litości i po raz kolejny lały miód na moje oczy. Coś wspaniałego. Później trafiłem na przejazd po tamie zwanej Vidraru Dam, która była głównym czynnikiem powstania jeziora Vidrau.
Jeszcze 1027 schodów!
Dalej miałem plan by odwiedzić Zamek Poenari (Cetatea Poenari), czyli pozostałości fortecy Włada III Palownika, zwanego także Drakulą. Mieściła się ona na wysokim wzgórzu, a droga do niej prowadziła stromymi schodami poprzez las. Na bramce widniała tabliczka informująca, że wejście trwa 30 minut. Pomyślałem: „luz mam czas”, jednak nie wziąłem pod uwagę, jak trudna będzie to wspinaczka. Wchodziłem ok. 15 minut i gdy już nogi powoli zaczęły odmawiać posłuszeństwa, zobaczyłem kolejną tabliczkę informacyjną, którą musiał umieścić tam ktoś o niezłym poczuciu humoru. Mówiła ona bowiem, że pokonałem już 453 stopnie schodów, a do pokonania pozostało mi jeszcze 1027. Haha, bardzo śmieszne! Jakby nie mogli na początku napisać ile schodów będzie trzeba pokonać! Po raz pierwszy musiałem odpuścić… Szkoda, ale ten dzień był i tak już zbyt udany, by jeszcze zaliczyć do tego zamek Drakuli. Wyszło słońce i zaczęło nieźle grać, a w butach i spodniach motocyklowych wspinaczka po ponad 1500 stromych stopniach byłaby dla mnie zabójcza, więc zawróciłem będąc w 1/3 drogi na szczyt.
Powrót na ziemię i jak to spałem w pokoju gangstera za 40 złotych
Pora było opuścić góry Fogarskie. Cóż to były za przeżycia. Najlepsza trasa jaką mogłem sobie wyobrazić. Zostawiając ją za swoimi plecami przemieszczałem się już pośród pospoliciej wyglądających terenów. Udałem się do miasta Targu Jiu. Poczułem tam powiew cywilizacji, którego nieco brakowało mi przez ostatnie dni, gdy przemierzałem puste stepy i małe miejscowości. Znalazłem tam nocleg w trzygwiazdkowym hotelu. Jak za taką renomę cena była śmiesznie niska. Hotel kosztował ok. 40 złotych, a mimo to warunki spoko, a sam pokój wielki jak dla króla. Ciekawiło mnie tylko, że wszystkie pokoje na moim piętrze miały wyłamane zamki w futrynie drzwi. Co prawda już przykręcone na nowo, ale wcześniej musiała być tam jakaś niezła akcja. Być może szukali jakiegoś gangstera? Za telewizorem zauważyłem dwie załatane dziury w ścianie. Kto wie czy nie były to ślady po kulach? Nawet jeśli, nie interesowało mnie to, dorwałem pokój gangstera za 40 zł i miałem za sobą dzień pełen pozytywnych przygód. Udało się! Marzenie spełnione, Transfogaraska zdobyta! Czułem się jak król świata, jak ten boss! Oczywiście przed tym jak dorwano go w moim pokoju.
Dzień szósty: Târgu Jiu (Rumunia) – Reșița (Rumunia): 238 km
Kolejny dzień nie zaczął się najlepiej. Moja nawigacja, którą kupiłem specjalnie z myślą o trasie padła na amen jeszcze przed wyjściem z hotelu. Na szczęście w mieście udało mi się znaleźć sklep z elektroniką, w którym zakupiłem najtańszy możliwy GPS (za 170 lei, czyli prawie tyle samo w złotówkach). O dziwo, działał spoko i miał mapę całej Europy. Pora w drogę, bo w planie był powrót na Węgry. Po wyjeździe z Târgu Jiu przebijałem się przez kolejne góry gdzie tradycyjna rumuńska droga srogo obiła mi tyłek. Za to widoczki cudne. Strome zbocza górskie i lasy towarzyszyły mi przez kilkadziesiąt kilometrów.
Później wbiłem na drogę 57B. Wreszcie przyzwoity asfalt, a sama droga ahh boska! Transfogaraska ma sporo zakrętów, jednak nie można na niej zbytnio gnać, ponieważ większość to nawroty o 180 stopni, no i co chwilę kilkunastometrowe przepaście. Droga 57B jest jak tor wyścigowy, setki zakrętów, w które można wchodzić na dużej szybkości kładąc się prawo-lewo-prawo-lewo i tak dalej bez trudu zamykając oponę. Tylko widoki na niej przeciętne, ale dla samej frajdy warta przejechania, gdy jest się w Rumunii.
Cascada Bigar (lub Izvorul Bigăr)
Później odwiedziłem mały wodospad zwany Cascada Bigar (lub Izvorul Bigăr). Wygląda pięknie, jednak po za nim samym nic więcej interesującego tam nie zobaczyłem (dalej po prostu las i mała rzeczka). Zdziwiło mnie, że pobierają tam opłatę 5 lei (lub 1 euro) za możliwość jego zobaczenia, choć równie dobrze widać go z drogi, ponieważ znajduje się on ledwie kilkanaście metrów od niej. Kolejnym niezrozumiałym punktem była mała jaskinia w głębi lasu za wodospadem. Wejście do niej prowadziło po niebezpiecznych, stromych kamieniach skąd łatwo można było spaść, ale do wejścia zachęcała przytwierdzona poręcz, a dalej już tylko sama linka. Wspinaczka okazała się jednak bezcelowa, ponieważ sama jaskinia ma wymiary 3x3m i nie było w niej nic. Po co zatem zachęcają turystów do wchodzenia tam? Po krótkim zwiedzaniu ciąg dalszy powrotu na Węgry. Jadąc rumuńskimi drogami spodobał mi się zwyczaj kierowców, którzy zawsze, ale to zawsze ostrzegają o policyjnej kontroli mrugnięciem świateł, a te zdarzały się tam częściej niż w innych krajach, być może z powodu kompletnego braku fotoradarów. Widok mundurowych z suszarką w krzakach próbujących bezowocnie złapać jakiegoś kierowcę przyprawiał o lekki uśmiech. Tu zwycięża solidarność kierowców.
Cisza przed burzą – dosłownie
Zaczęło padać. Szybko znalazłem stację benzynową, gdzie schroniłem się na 10 minut, aż chmura przeszła w inny region. Sprawdziłem w aplikacji pogodowej, jak będzie przesuwać się front i zobaczyłem, że w okolicy powstają burze. Ale jako, że podążają one w kierunku przeciwnym do mojej jazdy, więc wsiadłem na moto kontynuując podróż pewny, że już nie zmoknę. Jak okrutnie się myliłem. Po kilkunastu minutach wpadłem w rzęsisty deszcz. Myśląc, że szybko go ominę jechałem dalej, jednak wraz z upływem drogi lało coraz mocniej, a niebo robiło się coraz czarniejsze i stało się… wpadłem w sam środek burzy. Grzmoty i błyskawice dodały powagi sytuacji i stwierdziłem, że nie wygląda to za wesoło. W dodatku nie miałem się gdzie zatrzymać, ponieważ cały czas jechałem przez gołe pola i lasy. Rzęsisty deszcz, wiatr a momentami nawet grad ograniczały widoczność do kilkunastu metrów. Woda zalewała drogi, auta zatrzymywały się na poboczu, a ja jechałem, ponieważ nie było miejsca z dachem nad głową. Myślałem, że jak nie walnie mnie piorun, to na bank zaliczę glebę lub potrąci mnie jakieś auto. Moje serce ma jednak nieodpartą wolę walki i wołało „jedź, nie poddawaj się!”. Jechałem tak około pół godziny. Wreszcie zobaczyłem jakiś opuszczony budynek, jednak brama zamknięta na kłódkę, więc uciekam dalej. Błyskawice rozświetlają niebo, ulewa ani myśli ustąpić. W końcu zobaczyłem tunel. Miał on ze 30 metrów długości i nie był zbyt szeroki, ale zawsze to już jakieś schronienie. Zatrzymałem się tam. Był on w lekkim spadzie względem reszty drogi i już po chwili woda sięgała kostek. Przejeżdżające auta zalewały mnie ścianą wody. Szybko wyciągnąłem kamizelkę odblaskową, bo czarna Hanka, czarny ja, czarny tunel i droga, więc aż się prosiło, by mnie ktoś potrącił. Czekałem dalej. Naprędce sprawdziłem pogodę w telefonie. Czerwone i żółte kropki oznaczające silne burze znajdowały się nade mną i nie zanosiło się na to, by ustąpiły w najbliższych minutach. Byłem przemoczony do ostatniej nitki, woda chlapała w butach. Obracałem się twarzą do ściany tunelu za każdym razem, gdy przejeżdżało auto. Podjąłem decyzję o zostawieniu motocykla samemu szukając innego schronienia. Zaraz za tunelem zauważyłem zabudowania. Pierwsza chatka była zamknięta, ale kawałek za nią znajdowała się jakaś mała fabryka i biuro oraz stojące obok niego auto. Gdy próbowałem wejść do biura z auta wybiegł pewien facet, któremu powiedziałem, że szukam schronienia. Od razu otworzył mi drzwi. Powiedziałem mu, że wrócę po motocykl i schowam się w biurze.
Udało się wyciągnąć Hankę z tunelu i podjechać pod biuro. W środku Marco (tak miał na imię) dał mi suchą koszule. Rozmawialiśmy chwilę. Znał angielski, więc nie było problemu z komunikacją. Okazało się, że miał znajomego z Polski. Był bardzo pomocny. Gdy nawałnica ucichła wsiadł do auta i zaprowadził mnie do pobliskiego hotelu, w którym pracowała jego znajoma. Okazało się, że tunel był wjazdem do większego miasta o nazwie Reșița, gdzie być może znalazłbym jakieś schronienie bez pomocy Marca, ale skąd mogłem to wiedzieć, decydując się na zatrzymanie w tunelu. Wyszło na dobre. Jechaliśmy kawałek przez miasto. Ulicę przedzierał potok z gruzem i gałęziami jednak Hanka dała radę, choć wody po łańcuch. Na szczęście hotel znajdował się na lekkim wzniesieniu gdzie woda nie zalegała. Marco wytłumaczył wszystko swojej znajomej, która była tam recepcjonistką, ale nie znała angielskiego. Udało się i znalazła wolny pokój dla mnie, a także dzięki zapytaniu Marca załatwiła mi garaż w oddalonym o kilka kroków warsztacie.
Świetny koleś z tego Marca. Nie jeden na jego miejscu, o ile w ogóle by się zainteresował, to i tak, co najwyżej zaprowadziłby tylko pod hotel, a nie został ze mną dłużej, by być moim tłumaczem, gdyż w takiej sprawę postanowiłem oszczędzić sobie stękania po rumuńsku. Szacun. Na drugi dzień kupiłem mu za to wino i pudełko czekolad, niestety nie mogłem go już dorwać, więc poprosiłem jego znajomą by mu to przekazała. Wracając do mojego noclegu, w pokoju ku chwale niebios była suszarka do włosów, więc wieczór spędziłem na suszeniu wszystkiego. Żaden ciuch nawet w bagażu nie został suchy. Mimo wszystko cieszyłem się, że udało mi się przeżyć. To była najbardziej hardkorowa jazda w życiu! Ciekawi dalej? Do usłyszenia w ostatniej już części mojego reportażu, którą znajdziecie tutaj. Lewa!
Świetny reportaż. Ja niestety nie mogę jeździć już tyle co kiedyś z powodu zdrowia. Dlatego śledzę twoją stronę i w głębi serca zazdroszczę tej werwy którą posiadasz i tych przygód, które zapewne z każdą następną wyprawą ci nie brakuje. Śledzę cię dalej. Udanych podróży i wypraw!
Bardzo dziękuję za miłe słowa. Pozdrawiam serdecznie 🙂
Ogromny szacun! Z wielkim zainteresowaniem czytam ten reportaż i już mogę stwierdzić, że jesteś wielki! Będę tu wracać, aby czytać coraz więcej o takich genialnych wyzwaniach. Taka trasa to nie są przelewki, a przynajmniej tak mi się wydaje 😉
Dzięki wielkie! Jeśli wszystko dobrze się ułoży, będą kolejne jeszcze ciekawsze wyprawy moim wykonaniu. Trzeba iść za ciosem i gonić marzenia, a to, że innym również się podoba moja pasja tylko mnie napędza. Pozdrawiam 🙂
Niesamowite widoki, a jezioro Vidraru.. cudo! Jaka szkoda, że mogę dotrzeć tam jedynie w marzeniach. Ciesze się, że dzielisz się z nami swoją pasją.
Mam nadzieję, że i Tobie również kiedyś uda się tam dotrzeć. Pozdrawiam i dziękuję za przeczytanie relacji 🙂