Zawsze, kiedy podróżowaliśmy w kierunku półwyspu Snaefellsnes i dalej północy omijaliśmy okolice Reykholt. Mieszkając w okolicy Reykaviku, Reykholt wydawał nam się to na tyle blisko, że odkładaliśmy jego zwiedzanie na później. A kiedy znajdował się czas na podróżowanie (i przyzwoita pogoda, a to czasami jest trudniejsze niż znalezienie czasu), to znowu inne miejsca wydawały nam się dużo bardziej atrakcyjne i zazwyczaj goniliśmy gdzieś dalej w kierunku na północy. I tak minął rok, a my ani razu nie zajrzeliśmy w okolice dwóch niezwykłych wodospadów – Hraunfossar, Barnafoss i największych na Islandii pól geotermalnych. Do momentu, kiedy świat opanował wirus z Wuhan, a my zostaliśmy z nadmiarową ilością wolnego czasu.
Słowem wyjaśnienia, Islandia nigdy nie wprowadziła aż tak restrykcyjnych obostrzeń jak Polska. W czasie najgorszych miesięcy trwania pandemii, mogliśmy swobodnie podróżować, wychodzić z domu i cieszyć się wiosną. Oczywiście, obowiązywał zakaz zgromadzeń, zamknięte były wszystkie baseny i częściowo szkoły, ale znaleźliśmy się chyba (albo lepiej pasuje – utknęliśmy) w najlepszym w tym trudnym czasie miejscu.
Wracając do naszego wolnego czasu. Lotnisko zostało zamknięte, a jako, że na nim pracowaliśmy, zostaliśmy z tym wolnym czasem w nadmiarze. Po pierwszym tygodniu delektowania się nic nie robieniem, nastał czas, kiedy stwierdziliśmy, że musimy coś zacząć robić, bo ześwirujemy spędzając kolejne tygodnie w domu. I tak w naszych głowach narodził się plan wyjazdu na islandzką farmę, w zasadzie to plan był tam od zawsze, ale teraz uznaliśmy, że to jest TEN czas. Okazało się, że w czasach koronowirusa nie jest to tak trudne, jak się nam wydawało na początku i dwa tygodnie później już przygotowywaliśmy się do wyjazdu na Fiordy Zachodnie. Po drodze mieliśmy w planach zobaczenie kilku miejsc, w których jeszcze nie byliśmy – Glymur, Hraunfossar, Barnafoss i okolice Reykholtu i kilku, które po prostu lubimy – półwysep Snaefellsnes, basen na końcu świata i czerwoną plażę. I tak po tym przydługawym wstępie dochodzimy do sedna tego wpisu, czyli pierwszego dnia naszej wyprawy. :))) Zapraszamy do czytania!
Droga do wodospadu Glymur i kilka słów o tym, jak to dobrze się przygotować
Wstaliśmy względnie rano, szybko wrzuciliśmy nasze rzeczy do samochodu i ruszyliśmy w stronę Reykiaviku. Po drodze z przystankiem na najbardziej prozaiczne zakupy, jakim były najmniej romantyczne buty na świecie – kalosze. Rzeczone kalosze już kilkanaście godzin później okazały się być najbardziej trafionym zakupem ever. Jeśli wybieracie się na Islandię, zwłaszcza w porze roztopów, kalosze może nie tyle, co uratują Wam życie, ale na pewno uchronią przed mokrymi skarpetami i katarem.
Dalej, już w nowiutkich kaloszach, ruszyliśmy drogą nr 1 i zaraz przed Akranses zjechaliśmy na 47 w kierunku wodospadu Glymur. Co nas do dzisiaj zaskakuje, Islandia po ponad roku mieszkania tutaj wciąż nas nieustająco zachwyca, jakbyśmy tutaj przyjechali dopiero wczoraj. Zwykła droga, a wzdłuż niej zwykłe islandzkie widoki – przyprószone jeszcze śniegiem góry odbijające się w zatoczkach niczym w lustrze, chmury pędzące po niebie i tysiące ptaków. Ot tutejsza codzienność, która zdecydowanie nigdy nam nie spowszednieje. :)))
Po ok. 70 kilometrach pełnych bajecznych widoków, droga skończyła się na małym parkingu, z którego już na własnych nogach mieliśmy zdobyć Glymur – drugi najwyższy wodospad Islandii. Był kilka lat temu najwyższym, ale w 2007 roku zdetronizował go inny, powstały w wyniku topnienia lodowca Morsárjökull – Morsárfoss. Przebraliśmy się, zostawiliśmy nasze nowiutkie kalosze i zmieniliśmy buty na lżejsze, sportowe – to był nasz pierwszy błąd. Zerknęliśmy szybko na tablicę ze szlakami, wybraliśmy krótszy i przechodząc przez bramkę prowadzącą na szlak, rzuciliśmy jeszcze okiem na drugą tablicę z informacjami dotyczącymi szlaku i jakiejś kłodzie, które nie widzieć czemu, zignorowaliśmy. To były nasze błędy numer dwa i trzy. Po około 20 minutach, kiedy szlaki nagle się rozdwajały, a żaden nijak był oznaczony, żałowaliśmy, że lepiej nie przestudiowaliśmy tablicy z mapami albo chociaż nie zrobiliśmy jej zdjęcia, bo o papierowej wersji, w dobie internetu, oczywiście nie było mowy. Jako, że już dotychczasowa wędrówka obnażyła już nasze braki w kondycji (teraz można śmiać się do woli), to poszliśmy na łatwiznę i wybraliśmy ten, który wydawał nam się lżejszy i nie biegł w górę. :))) Po następnych 15 minutach wędrowania doliną Botnsadalur, dotarliśmy do jaskini Þvottahellir i wyglądało na to, że podjęliśmy właściwą decyzję. Zeszliśmy na dół (uważajcie, bo kamienie w jaskini są wilgotne i dość śliskie) nad rzekę i chwilkę szliśmy jej brzegiem, do momentu, kiedy to tabliczka z napisem Glymur niepokojąco wskazywała rwący nurt rzeki, a w krzakach obok leżała kłoda. Normalnie objawienie. :))) Jak później doczytaliśmy w necie, kłoda jest przerzucana (w połowie maja lub na początku czerwca) na drugą stronę rzeki, tworząc coś w rodzaju mostu, umożliwiającego dalszą wędrówkę. Nie tracąc nadziei poszwendaliśmy się jeszcze po okolicy w poszukiwaniu innej drogi. Niestety, jedyna ścieżka, prowadząca na górę po chwili kończyła się zakazem wstępu, a my jednak woleliśmy nie ryzykować, choć mało prawdopodobnym, mandatem. Wróciliśmy z powrotem, szukając miejsca, gdzie moglibyśmy przejść przez rzekę. Botnsa, jak to rzeka podczas roztopów, była dość rwąca, ale miejscami wyglądała, jakby było możliwe jej przekroczenie. Tutaj przez sekundę wydawało nam się, że jednak przechytrzyliśmy los, bo przecież mamy kalosze, żeby za chwilkę uświadomić sobie, że tylko znów z nas zakpił. :))) Mieliśmy, ale nie na nogach, bo stwierdziliśmy, że na łażenie lepsze będą buty sportowe. I to był właśnie ten moment, kiedy oficjalnie się poddaliśmy, zrobiliśmy sobie fotkę z napisem Glymur i wróciliśmy na parking. Żeby nasza porażka była pełniejsza to: A) większość zdjęć z tego dnia, okazała się być nieostra i do wywalenia, bo zapomnieliśmy zmienić ustawień autofocusa w aparacie i B) nasz kolega, dwa dni później, wrzucił piękne zdjęcia z wodospadem w tle. I niech ktoś powie, że życie nie jest wredne. :)))
Reykholt – najstarszy basen geotermalny, wodospad na opak – Hraunfossar i jego kolega Barnafoss
Następnym punktem był Rekholt, czyli miejsce, z którego pochodził Snorri Sturluson, słynny, jeśli nie naj, islandzki poeta i pisarz z czasów Wikingów. Muzeum z oczywistych powodów było nieczynne, dookoła kilka domków, całkiem ładny kościół (chociaż w tle rozpoczęto budowę czegoś, co zdecydowanie psuło tło do jakichkolwiek zdjęć), trochę drzew i krzaczków, co na Islandii nie jest normalnością i największa atrakcja, czyli pochodzące z X wieku źródełko – Snorralaug. Bardzo ładne i zachęcające do zanurzenia się na dłużej, gdyby nie zakaz kąpieli. Być może, gdybyśmy mogli zwiedzić muzeum i zapoznać się lepiej z twórczością i życiem Snorriego, gdybyśmy mogli poznać podłoże historyczne, to nie opuszczalibyśmy Rekholtu z lekkim uczuciem rozczarowania, bo jakoś tak ta miejscówka nie zrobiła na nas dużego wrażenia. Ok przy okazji, ale nie, żeby od razu specjalnie jechać.
Dalej czekały na nas dwa wodospady – Hraunfossar i Barnafoss. Krótki spacer z parkingu i znaleźliśmy się przed pierwszym z nim. Mieliśmy wobec niego duże oczekiwania, naoglądaliśmy się zdjęć z pięknie złocącymi się drzewami dookoła, wyglądającymi jakby wyjętych z krainy rusałek i elfów. I chociaż złocących się drzew nie było, to nas nie rozczarował. Wypływające spod pól lawowych (nie wiemy, czy to zauważyliście, ale Islandczycy mają wyjątkowy dar nazewnictwa :))) – Hraunfossar, czyli hraun – lawa/pole lawowe, foss – wodospad) mini wodospadziki, wpadające do płynącej w poprzek rzeki to było coś, czego jeszcze wcześniej nie widzieliśmy. Nie możemy tego samego powiedzieć o sąsiednim Barnafoss, ot mały wodospad, jakich wiele na Islandii, dlatego ponownie wróciliśmy nad Hraunfossar i tam łapiąc ostatnie promienie słoneczne tego dnia, próbowaliśmy zrobić jakieś ciekawe zdjęcia. Niestety, jak się okazało, z marnym rezultatem, bo większość zdjęć i tak nie była ostra i trafiła do kosza.
Ciepły prysznic w Deildartunguhver
Powoli kierując się w stronę półwyspu Snaelfellsnes zahaczyliśmy jeszcze o geotermalne pola Deildartunguhver. Wysiedliśmy z samochodu i już po sekundzie do naszych nozdrzy dotarł charakterystyczny zapach zgniłego jajka. To znak, że byliśmy na miejscu. Woda, wypływająca spod ziemi, osiąga tutaj około 97 stopni, co oznacza, że kąpiel nie jest wskazana, ale za to, możecie czule pomyśleć o Deildartunguhver biorąc prysznic w okolicy 60 kilometrów, bo płynąca na Was woda prawdopodobnie pochodzi z tych właśnie źródeł. Same pola nie zrobiły na nas dużego wrażenia – trochę bulgoczącej wody, ciepła rzeczka, unoszące się opary i wielkie rury rozprowadzające wodę po okolicy. Jeśli chcecie zobaczyć naprawdę fajne pola geotermalne, które robią gigantyczne wrażenie, to polecamy te najbardziej marsjańskie w okolicy Myvatn.
“Tajemnicze” gorące źródełka Snaefellsnes
Ostatnią atrakcją tego dnia były “tajemnicze” gorące źródełka, już na półwyspie Snaefellsnes. Na Islandii jest lub było wiele miejsc owianych tajemnicą. Niektóre przestały być tajemnicze, kiedy to na przykład właściciel wybudował parking przed, a jedno z biur turystycznych przewozi turystów do rzeczonej atrakcji za “skromną” opłatą (tak, tak, mowa tutaj o słynnym tajemniczym wraku Dakoty, o którym przeczytacie tutaj). Inne znowu, jak nasze źródełka, są tajemnicze tylko z pozoru, bo na mapach Googla można je znaleźć bez problemu, ale widzieliśmy, kiedy na różnych grupach osoby udostępniające ich lokalizacje były hejtowane za jej zdradzenie. A wystarczy tylko wpisać “hot spring” w Google Maps, poszukać na terenie półwyspu Snaefellsnes czerwonych punkcików i nagle wszystkie tajemnice zostają rozwiane. :))) Co nie zmienia faktu, że nawet obdarte z tajemniczości, akurat te źródełka są jednymi z najfajniejszych, które odwiedziliśmy. Idealne na spędzenie romantycznego wieczoru z lampką wina we dwoje (bo tylko dwie osoby zmieszczą się do dziury) albo opcją na wypatrywanie w ciepełku zorzy polarnej. Oczywiście bycie tam samemu w sezonie letnim, prawdopodobnie graniczy z cudem, my byliśmy kilkakrotnie i zawsze poza, tłumów nigdy nie było, a dwukrotnie było pusto. Jeśli nie uda nam się dopchać do wersji vip dla dwojga lub jesteśmy większą grupą, jest też opcja mniej romantyczna, zaraz obok, pośrodku niczego wystaje rura, z której do usypanych, płytkich baseników, wpływa ta sama, cieplutka woda. Niestety dno już nie jest tak przyjemne, dno jest dość muliste i miękkie. To tyle słowem o samych Landbrotalaug, resztę musicie sami zobaczyć i przeżyć.
My tego dnia spędziliśmy naprawdę dłuuugie godziny na pluskaniu się i moczeniu w idealnie ciepłej wodzie, ciesząc się samotnością i wsłuchując się krzyk ptaków. Zero cywilizacji, zero świateł na horyzoncie. Przyjemnie zrelaksowani i w świetnych nastrojach poszliśmy spać, zastanawiając się, jaką pogodę przyniesie nam następny dzień, bo w nocy niebo zasnuło się chmurami. P.S. kalosze znowu się przydały, świetne do nocnych wędrówek po okolicy. :))) Dla ciekawskich zostawiamy Wam mapkę naszej trasy i link do następnego dnia naszej wyprawy, jeśli szukacie więcej informacji i porad na temat podróżowania po wyspie, zapraszamy do naszego wpisu – Islandia praktycznie. Link znajdziecie tutaj.