Dojechanie prawie na sam “koniec” Fiordów Zachodnich, gdzie kończą się wszystkie islandzkie drogi – to był nasz plan na dzień dzisiejszy. Będzie więc o trasie przez Hólmavík, Djupavik, aż po prawie sam kres, czyli Krossneslaug. Będą niesamowite miejsca i widoki, których piękna nie można oddać słowami i będzie natura malująca najpiękniejsze obrazy. Ot (nie)zwyczajna magia Fiordów Zachodnich, wartych przejechania każdych kilometrów.
Mówi się o nich, że to najbardziej dzikie miejsce w całej Europie. I pomimo, że to chyba tylko chwyt marketingowy, bo prócz Hornstrandir, ludzie tutaj żyją całkiem normalnie, to Fiordy Zachodnie jednak mają w sobie coś niesamowitego i nieokiełznanego. Natura tak jakby wydaje się tutaj bardziej surowa i potężna niż wszędzie indziej na Islandii. Klify bardziej strome i niebezpieczne, ocean bardziej wzburzony, a i wiatr bardziej przenikliwy, zimny i porywczy. Mniej ludzi, farm, owiec i jedna droga prowadząca wzdłuż linii brzegowej, niekiedy jeszcze szutrowa, ale wciąż przejezdna i to przez większość roku. Surowe, majestatyczne i samotne – tak zapamiętaliśmy Fiordy Zachodnie, z resztą zobaczcie sami.
Pierwszy przystanek – Holmavik
Przejechaliśmy ponad 70 kilometrów od miejsca naszego ostatniego noclegu koło gorących źródeł (więcej o nich i naszej trasie z poprzedniego dnia znajdziecie tutaj) i Holmavik może nie był pierwszym przystankiem, bo było ich już dziesiąt, to na pewno był pierwszym, większym miasteczkiem. Musicie wiedzieć, że na Fiordach Zachodnich tak naprawdę to droga staje się celem sama w sobie i to chyba jest tutaj najpiękniejsze. Nie ma konkretnych punktów i miejsc do zobaczenia, tutaj po prostu jedzie się przed siebie i każda kolejna zatoczka zachwyca, a każdy kolejny klif wywołuje drżenie, co za nim zobaczymy. Można przejechać wieeele kilometrów, nie odwiedzając żadnego z przewodnikowych miejsc “must see”, a wewnętrznie czujemy się bardziej podróżniczo zaspokojeni niż zwiedzając południe Islandii.
Wracając jednak do Homaviku. Miasteczko nie różni się wiele od typowych islandzkich. Kolorowe, z ładnym kościółkiem na wzniesieniu, małym portem i kilkoma atrakcjami dla przyjezdnych. Między innymi znajdziecie tutaj Muzeum Czarnoksięstwa, które nas nieco rozczarowało bardzo ubogą ekspozycją, ale za to nadrabia przymuzealną kawiarnią z pyszną kawą i islandzkim ciastem rabarbarowym. W Holmaviku warto też uzupełnić zaopatrzenie i zatankować bak do pełna przed dalszą podróżą. Dalej nie widzieliśmy już żadnego sklepu i stacji benzynowych aż do Norðurfjörður.
Fiordy Zachodnie – wschodnie wybrzeże i Djupavik
Z Holmaviku ruszyliśmy dalej drogą 61 na północ fiordów, najpierw asfaltową, później zamieniającą się w szutrową 654. I im dalej od 61, tym mniej samochodów mijaliśmy, aż w końcu zostaliśmy prawie zupełnie sami. Poczucie bycia na końcu świata – to właśnie wrażenie towarzyszyło nam podczas całej drogi wzdłuż wschodniego wybrzeża Fiordów Zachodnich. Mijane domy można było policzyć na palcach jednej ręki, a większość i tak wyglądała na opuszczoną lub użytkowaną tylko latem. Tutaj chyba po raz pierwszy uzmysłowiliśmy sobie, czym jest życie w odosobnieniu i z dala od cywilizacji.
I tak przez następnych kilkadziesiąt kilometrów, aż dojechaliśmy do Djupaviku. Na zupełnym odludziu, w miejscu, gdzie naprawdę nikt by się tego nie spodziewał, leży malutki hotelik i kilka domów, które niegdyś były częścią prężnie działającej przetwórni ryb. Dzisiaj już opuszczona, dość mocno zdewastowana, aczkolwiek prawdopodobnie doczeka się drugiego życia, bo przez przybrudzone i zakryte pajęczynami okna było widać, że środku prowadzone są jakieś prace remontowe. Na drzwiach znaleźliśmy stare ogłoszenie o wystawach i koncertach i informację, że właściciel za drobną opłatą oprowadza przyjezdnych. Dookoła zjedzone na wpół przez rdzę statki, nieużywane od lat kutry rybackie, części do samochodów, a nawet wóz straży pożarnej. Wszystko to otulone magiczną aurą nostalgii i przemijania, obraz jakby żywcem wyciągnięty z filmów postapokaliptycznych. Prawdziwa gratka dla fotografów i miłośników urbex.
Fiordy Zachodnie – tam, gdzie koniec świata
A co jest dalej za Djupavikiem? Może nie do końca jest koniec świata, ale na pewno koniec cywilizacji. Miejsce, gdzie droga ma swój kres i dalej już można spakować swój dobytek w plecak i rozpocząć kilku- lub kilkunastodniowy trekking w stronę Hornstrandir (to jedna z opcji, gdzie oszczędzamy masę pieniędzy rezygnując z transportu łodzią, aczkolwiek sam trekking znacznie się wydłuża). I na tym końcu świata znaleźliśmy coś, czego nie spodziewaliśmy się znaleźć – basen geotermalny. Krossenlaug położony na kamienistej plaży z widokiem na ocean jest najbardziej wysuniętym na północ basenem. I jednym z najpiękniejszych w naszej ocenie.
To właśnie tutaj spędziliśmy noc. Trochę na wpół legalnie, bo teoretycznie nie powinniśmy (zerknijcie na nasz wpis o biwakowaniu na dziko na Islandii – link znajdziecie tutaj), ale za pozwoleniem lokalesów, więc uznaliśmy, że nie będziemy szukali niczego innego. Pogoda popołudniu się zmieniła, słońce dosłownie w kilka minut zaszło za chmury, zaczęło nieprzyjemnie siąpić i chłód jakby stał się bardziej dotkliwy, ale powiedźmy sobie szczerze, kto by się tym przejmował siedząc w cieplutkiej wodzie? :)))
Na Fiordach Zachodnich spędziliśmy jeszcze wiele dni, pracowaliśmy na farmie owiec, żyliśmy z islandzką rodziną przez ponad miesiąc. Poznaliśmy ich zwyczaje, kuchnię i każdego dnia budziliśmy z niesamowitym widokiem za oknem. Pewnie o tym jeszcze napiszemy, a tymczasem łapcie mapkę z naszego wyjazdu i kilka zdjęć na koniec. Nie zapomnijcie też zajrzeć do naszych innych wpisów. :)))