Chcemy pojechać na południe Islandii – opowiadaliśmy naszej koleżance, z którą rano jeździliśmy do pracy – najpierw Golden Circle, a później w stronę Vík í Mýrdal, po drodze wodospady, wrak samolotu i może dalej? Zobaczymy, ile będziemy mieli czasu. – A widzieliście już Vestmannaeyjar? Koniecznie musicie tam pojechać! No i właśnie tak odkryliśmy jedno z najładniejszych miejsc południa Islandii – Wyspy ludzi z Zachodu – Vestmannaeyar, o którym większość blogów podróżniczych milczy.
Seljalandfoss i Skogafoss, Reynisfjara i Dyrhólaey, dalej lodowce, diamentowa plaża i pola lawowe – wszędzie przewijały się te same miejsca. Sztampowe must see, bez których album “Islandia” nie byłby kompletny. Nadal oszałamiająco piękne, ale obdarte z tego wspaniałego uczucia samotnego obcowania z naturą. Zatłoczone (nawet poza sezonem turystycznym na początku maja), ogrodzone linkami i barierkami – dla przestrogi i przez głupotę turystów, którzy nie potrafią uszanować natury. I z drugiej strony mamy Wyspy Ludzi z Zachodu – Vestmannaeyjar, czyli subiektywnie najpiękniejszy archipelag na Południu Islandii – miejsce, w którym czas jakby się zatrzymał kilka lat temu. Tam po raz pierwszy zobaczyliśmy Islandię taką, jaką zawsze mieliśmy w naszych samolubnych wyobrażeniach. Tylko naszą i nikogo innego w najbliższym polu widzenia. Dziką i piękną.
Vestmannaeyjar – Wyspy Ludzi z Zachodu
Vestmannaeyjar – spacer klifem, Stórhöfði i poszukiwanie puffinów
Cały nasz majowy wyjazd stał pod znakiem maskonura (chociaż nam bardziej przypadła do gustu anglojęzyczna nazwa – puffin). Te urocze, trochę pokraczne ptaki, które wyglądem przypominają skrzyżowanie pingwina z kaczką lub papugą, a lot mają zbliżony do nietoperza, od razu skradły nasze serca i wiedzieliśmy, że musimy je zobaczyć. Byliśmy na Dyrrholaey, byliśmy na Reynisfiarze – liczba zaobserwowanych puffinków – zero. Ostatnią szansą na ich zobaczenie, podczas majowego wyjazdu, miał być Stórhöfði. Najbardziej wietrzny, najbardziej wysunięty punkt na Heimaey.
Planowaliśmy iść wzdłuż drogi, jak pokazywała nam nawigacja – niecałe 5 kilometrów. Ale jak to ja, powodowana wewnętrzną ciekawością, bo może będzie coś wartego zobaczenia za górką, z Szymkiem podążającym za mną, szybko zeszliśmy z asfaltówki, gdzieś w krzaczory i trawy. Dotarliśmy do klifu, wzdłuż którego prowadziła ledwo widoczna ścieżka w kierunku Stórhöfði. Oznaczona chorągiewkami, chociaż sądząc po trawie dookoła, bardzo rzadko uczęszczana. Szlak przecinał pastwiska, wił się przez pola lawowe, schodził na plażę przy Pirate Cove, żeby na samym końcu wspiąć się na samą górę Stórhöfði. Oj warto było się trochę pomęczyć, chociaż bilans zaobserwowanych puffinków nadal był równy zero i zaczęliśmy wątpić w ich istnienie lub wierzyć w dziwne teorie spiskowe), to dla tych widoków, moglibyśmy przejść drogę raz jeszcze.
Vestmannaeyjar – na szczycie Góry Ognia
Było już dość późne południe, kiedy zaczęliśmy schodzić ze Stórhöfði. 5 kilometrów przed nami, niby niewiele, ale czas zaczął nas gonić. Odpuściliśmy sobie już prom o 16, chcieliśmy po prostu zdążyć na jakikolwiek. I wtedy zupełnie spontanicznie pomachaliśmy do przejeżdżającego samochodu. Zatrzymał się. Przemiła Islandka nie tylko zabrała nas do miasta, ale podrzuciła pod same drzwi Eldheimar Museum. Dzięki zaoszczędzonemu czasowi mogliśmy spełnić jedno z naszych marzeń – wejść na szczyt wulkanu. Co na Islandii wcale nie jest takie trudne, ale ten był pierwszym spośród 129 innych.
Zaraz za muzeum znaleźliśmy ścieżkę na Eldfell. W dosłownym tłumaczeniu Eldfell to po prostu Góra Ognia – no nie popisali się z oryginalnością. Rzeczona Góra Ognia, dość niespodziewanie, bo w ciągu jednej nocy, pojawiła się w 1973 roku zaraz obok drugiego wulkanu – Helgafell. Namieszała dość mocno w spokojnym życiu Islandczyków, wyszalała się i poszła spać. Śpi dalej do dnia dzisiejszego, stając się nie lada atrakcją. Niecałe 2 kilometry pod górkę, w zasadzie do pokonania dla każdego. Zdecydowanie Eldfell w porównaniu do swoich słynnych sióstr i braci na Islandii, których mieliśmy okazję już poznać, jest naprawdę jak młodszy brat. Po może trzydziestu minutach, byliśmy już na samym szczycie. Nasz pierwszy zdobyty wulkan! Może nie tak sobie wyobrażaliśmy szczyt wulkanu, ale i tak było pięknie – zobaczcie zdjęcia poniżej.
Co do Eldheimar Museum – w dużym skrócie, bo na pewno napiszemy o nim coś więcej – warto zainwestować każde pieniądze i czas, żeby zobaczyć ekspozycję. Samo muzeum powstało w miejscu, gdzie zawaliły się pierwsze domy podczas wybuchu wulkanu Eldfell w 1973 roku. Do tej pory wydawało nam się, że zdajemy sobie sprawę, jak potężną siłą jest natura, to to muzeum uświadomiło nam jak bardzo nic nie wiedzieliśmy.
Vestmannaeyar – wyspy, na których czas się zatrzymał
To, że warto schodzić z utartych ścieżek, to w zasadzie każdy wie, chociaż czasami ciężko, bo sprawdzone, bo wiemy, czego można się spodziewać, bo wygodne. Gdybyśmy pojechali samochodem, może i byśmy odwiedzili więcej miejsc na Vestmannaeyjar, ale wrócilibyśmy ubożsi o wiele, wiele przepięknych obrazów i wspomnień. To właśnie tutaj dotknęło nas to uczucie tęsknoty za tym, co było, zanim Islandia stała się jednym z najbardziej popularnych kierunków turystycznych. Za tym samotnym obcowaniem z naturą, oddychaniem pełną piersią i poczuciem wolności. Tutaj, na Vestmannaeyjar, czas się zatrzymał. Mamy nadzieję, że zatrzymał się na jak najdłużej.P.S Wracając do puffinków. Teraz to już wiemy – istnieją. To żadna teoria spiskowa. Byliśmy po prostu za wcześnie.
Planujecie podróż po południu Islandii? Zajrzycie również tutaj:
- Szukacie informacji i porad na temat podróżowania po Islandii? Zapraszamy Was do naszego poradnika – Islandia praktycznie.
- Kilka słów o surrealistycznym wraku samolotu Dakota, który znajduje się na czarnej plaży Sólheimasandur.
- Przeczytajcie naszą relację z Dyrrhólaey. Znajdziecie w niej zdjęcia, opis i trochę przydatnych porad.
- Opowieść o czarnej piękności – Reynisfjara – plaży, która została uznana za jedną z najpiękniejszych nietropikalnych plaży świata.