Nadszedł czas, żeby napisać relację z mojej czerwcowej wyprawy. Nie była ona niczym wyjątkowym, wielu czytelników, jak i autorów tej strony wiele razy przeżywało większe przygody, ale była ona moją pierwszą tak dużą i tylko moją własną, więc jeśli chcecie przeczytać jak żółtodziób obrasta w piórka zachęcam do lektury pierwszej części mojej relacji. Reszta już wkrótce!
Jak to wszystko się zaczęło?
Rok temu, jeszcze bez prawa jazdy kat. A, w 7 dni zjeździłem po Polsce ponad 2000 km na Hondzie Shadow 125. Tamta wyprawa utwierdziła mnie w przekonaniu, że kocham jazdę na motocyklu i narobiła mi apetytu na kolejne plany: zrobienie prawka, kupienie większego motocykla i odbycie jeszcze większej podróży. Dwa pierwsze udało się zrealizować, pora na punkt trzeci. Cel był już bardziej ambitny, a wpadł mi do głowy po obejrzeniu jednego z odcinków Top Gear, w którym Jeremy, James i Richard wybrali się do Rumunii w poszukiwaniu najpiękniejszej drogi świata zwanej Transfogaraską. Widoki pokazane w programie zrobiły na mnie takie wrażenie, że powiedziałem sobie „muszę tam jechać!” Zabrałem się więc za realizację tego planu. Zaplanowałem dojazd i powrót tak, by po drodze zahaczać o jakieś ciekawe miejsca. Chociaż z góry postanowiłem nie narzucać sobie sztywnych reguł, co do tego, że muszę coś zwiedzić. Wolność, jazda, Transfogaraska. Tylko to miało mnie interesować.
Wielkie przygotowania
Ciekawskich może zainteresować jak wyglądało przygotowanie od strony technicznej. Tak więc zaktualizowałem mapy w nawigacji, wymieniłem pieniądze na waluty, które przydadzą się w drodze (warto pamiętać, że nie za wszystko zapłacimy kartą), sprawdziłem gdzie potrzebne będą winiety oraz zrobiłem sobie mały słowniczek z podstawowymi słówkami, by w każdym kraju umieć chociaż przywitać się i pożegnać. W kufry spakowałem apteczkę, zestaw żarówek i bezpieczników, litrowy kanister z benzyną, kamizelkę odblaskową, kłódkę z linką (do przypinania np. kurtki), mały zestaw narzędzi, smar do łańcucha oraz lewarek samochodowy (do podnoszenia tylnego koła i szybszego smarowania łańcucha). Rzeczy osobiste, czyli ciuchy, ręcznik itp. wylądowały w torbie podróżnej przymocowanej do bagażnika. Tak przygotowany odpaliłem moją Hondę Shadow Spirit 750. Pomruk silnika, Born to be Wild grające w głowie i perspektywa 10 dni wolności sprawiły, że czułem się jak ptak wypuszczony z klatki. Wreszcie oddychałem pełnią życia! Ale dosyć tego wprowadzenia, pora przejść do konkretów, czyli do tego, co działo się w trasie.
Dzień pierwszy: Pawłowice (Polska) – Drahotuse (Czechy): 373 km
Pierwszym kierunkiem, jaki obrałem były Czechy. Pogoda dopisywała. Choć w Polsce było pochmurnie i chłodno to już za granicą słońce, co chwilę radowało swoimi promieniami. Gnałem autostradą i ekspresówkami, ale w Czechach nawigacja ściągnęła mnie na mało ruchliwe, ale za to świetne do jazdy drogi prowadzące przez niewielkie miejscowości, pola, góry i lasy. Jechało się super, choć nasi południowi sąsiedzi mają teraz chyba sezon na roboty drogowe, bo kilka razy natrafiałem na ruch wahadłowy, a czasem droga bywała całkowicie zamknięta, choć żadne roboty się tam nie odbywały. Wtedy byłem zmuszony szukać objazdu na mapie. Pewien Czech widząc jak stukam w swojego GPS-a wyszedł z przydrożnego domu i powiedział, że mam ominąć barierki i bez obaw jechać dalej. Rada Czecha była słuszna. Później jeszcze dwukrotnie natrafiłem na zamknięty odcinek za każdym razem trafnie ignorując zakaz wjazdu.
Zamek Helfsztyn (Helfštýn)
Pierwszym punktem na mojej liście miejsc do odwiedzenia był zamek Helfsztyn (Helfštýn). Niestety dotarłem tam zbyt późno i nie mogłem zwiedzić go od środka. Postanowiłem więc obejść go od zewnątrz i już to wystarczyło by ten zrobił na mnie wrażenie, może nie tyle, jeśli chodzi o wygląd, bo widywałem o wiele ładniejsze zamki, ale pod względem rozmiaru jest to chyba największa twierdza jaką widziałem. Mury zdają się ciągnąć w nieskończoność, a ich wysokość sięga 13 metrów. Moje wrażenia nie były bezpodstawne, bowiem jak później sprawdziłem, Helfsztyn to rzeczywiście jeden z najbardziej rozbudowanych średniowiecznych zamków w Europie. Jeśli kiedyś droga dopisze na pewno postaram się zobaczyć go także od wewnątrz. Po skończonych oględzinach wyruszyłem na poszukiwanie noclegu. Udało się go znaleźć całkiem szybko w mieście Drahotuse, leżącym kilkanaście kilometrów od zamku. Cały domek letniskowy dla mnie za 500 koron, czyli 84 zł. Brałem bez zastanowienia. Link do hotelu znajdziecie tutaj.
Dzień drugi: Drahotuse (Czechy) – Spiskie Podgrodzie (Słowacja): 362 km
Kolejny dzień był jeszcze bardziej pogodny niż poprzedni. Słońce, trochę chmur, czyli do jazdy idealnie. Droga układała się świetnie, choć już na Słowacji zaskoczył mnie spory ruch. Auto gnało za autem. Ale za to widoki piękne; góry i wszędzie zielono, bo praktycznie gdzie nie spojrzeć tam cały czas lasy. No i sporo fajnych zakrętów.
Demianowska Jaskinia Wolności (Demänovská jaskyňa Slobody)
Jechałem przez Park Narodowy Niskie Tatry, gdzie odwiedziłem Demianowską Jaskinię Wolności (Demänovská jaskyňa Slobody). Cena za krótszą trasę zwiedzania wynosi 8 € + 2 €, jeśli chcemy robić fotki. Spacer poprzez jaskinie trwa ponad godzinę, a sama długość szlaku wynosi 1,2 km (lub 2,2 km, jeśli wybierzemy „wielką trasę”!). Sama jaskinia jest niesamowita. Człowiekowi aż się wierzyć nie chce, że takie cuda kryją się pod naszymi nogami i wszystko stworzyła natura. Te wszystkie stalagmity i stalaktyty, z których wiele wygląda jak rzeźby stworzone przez wielkiego artystę. Nacieki na ścianach, rzeczka, która płynie przez jaskinie tworząc wewnątrz niej małe szmaragdowe jeziorko i wiele innych rzeczy, których nazwać nie umiem, bo żaden ze mnie speleolog, a które razem tworzą niezwykły, odrębny świat.
Po zwiedzaniu udałem się do miejscowości Spiskie Podgrodzie. Nocowałem tam w świetnym, klimatycznym hotelu znajdującym się w dzielnicy zwanej Spiska Kapituła, czyli siedzibie biskupów Spiskich określanej także mianem Słowackiego Watykanu. Link do hotelu znajdziecie tutaj. Oczarował mnie spokój i cisza panująca w tym miejscu. W dodatku z okna w moim pokoju miałem widok na pierwszy cel trzeciego dnia mojej wędrówki – Zamek Spiski.
Dzień trzeci: Spiskie Podgrodzie (Słowacja) – Berettyóújfalu (Węgry): 286 km
Zamek Spiski (Spišský Hrad)
Rano, zaraz po śniadaniu, udałem się do zamku Spiskiego (Spišský Hrad). Znajdował się on na nagim wzniesieniu otoczonym przez zielone pola i fajnie się go podziwiało już z oddali. Wejściówka kosztowała mnie 8 €. Nie brakowało tam turystów przybywających autokarami nawet z Niemiec. Sam zamek pochodzi z przełomu XI i XII wieku i jest rozbudowany na powierzchni aż 4 hektarów, choć większa część znajduje się w ruinie to resztę kompleksu zwiedza się bardzo przyjemnie i mimo turystów czuć tam fajny zamkowy klimat. Ze szczytu wieży możemy sięgać wzrokiem na dziesiątki kilometrów podziwiając cudowne Słowackie krajobrazy.
Pora jechać dalej. Trafiła się szybka, ale kręta droga, gdzie sporo bajkerów ćwiczyło swoje umiejętności tarcia kolanem po asfalcie. Później ruch nieco się uspokoił, ale całkiem zadziwił mnie przejazd przez Koszyce. To drugie, co do wielkości miasto Słowacji, a mimo to przejazd przez nie zajął mi nie więcej niż 15 minut. Znikomy ruch ulicach i to w sobotę około południa.
Zamek pod szczęśliwą skałą – Boldogko (Boldogkőváralja)
Następny przystanek Węgry. Po przekroczeniu granicy powitały mnie kiepskie drogi i dziesiątki aut na polskich rejestracjach. Serio, przez chwilę myślałem, że omyłkowo zajechałem do Polski. Później już się pod tym względem unormowało, a 30 km za granicą odwiedziłem kolejny zamek – Boldogko (Boldogkőváralja), zwany zamkiem pod szczęśliwą skałą. To kolejna średniowieczna warownia, która powstała w XIII wieku. Wstęp 1100 forintów, czyli ok. 14 zł. Zamek wygląda świetnie, a szczególne wrażenie robi poprowadzona po skale do wieżyczki obserwacyjnej ścieżka. Spodobały mi się tam również inscenizacje walk rycerzy oraz niezwykle klimatyczna zamkowa restauracja.
Przez malowniczy Tokaj w stronę granicy
Po zwiedzaniu ciąg dalszy jazdy. Moja droga prowadziła przez malownicze rejony Tokaju, słynące z upraw winorośli. Gnałem szosą rozpostartą miedzy polami i małymi wzniesieniami. Raz po raz mijając niewielkie miejscowości. Wszystkie widoki pięknie się tutaj komponowały. Sporo rzeczy przypominało mi tu Polskę sprzed 15 lat, czyli kiepskie drogi, brak marketów czy stacji benzynowych itp. Ogólnie przez ponad 90 km od wjazdu na Węgry trafiłem tylko na dwie małe stacje benzynowe, takie z dwoma starymi dystrybutorami i sprzedawcą siedzącym w drewnianej budce, który je obsługiwał. Ale, gdy bak wysycha nie ma wyjścia i trzeba zatankować. Jadąc dalej na południowy wschód Węgry stawały się już bardziej ucywilizowane.
Miałem w planie jeszcze tego dnia dotrzeć do Rumunii, jednak będąc na 40 km przed granicą zatrzymałem się w markecie, by kupić prowiant. Słuszna to była decyzja, ponieważ podczas zakupów nadeszła burza, którą przeczekałem w środku. Lało przez ponad godzinę i stwierdziłem, że już za późno na Rumunię. Znalazłem w okolicy tani nocleg u pewnego Węgra, który przywitał mnie kieliszkiem wódki i nalał kufel piwa. Podarował też książkę o mieście Berettyóújfalu. Rozmawialiśmy chwilę, głównie na migi. Pokazałem mu plany swojej trasy. Sam też był motocyklistą i jeździł Yamahą Drag Star. Podziękowałem za gościnę dodając „Lengyel, magyar ket jo barat, egyutt harcol, s issza borat”. Na szczęście zrozumiał, o co chodzi, bo reszty ich języka nie ogarnę nigdy. Mają najdziwniejszą mowę, z jaką się zetknąłem i choć próbowałem, w wielu przypadkach musiałem przechodzić na język angielski, ponieważ oni nie rozumieli mojego węgierskiego, ani ja tym bardziej ich. Następnego dnia czekała na mnie już Rumunia i coraz bliżej był cel mojej wyprawy Transfogaraska, ale to już w następnej części mojego reportażu, którą znajdziecie tutaj.